RORR Hare Scramble - Tamaqua, PA

Był piękny wieczór 11 czerwca 2011. I jeszcze piękniejszy mógł zdawać się nadchodzący poranek, kiedy to gdzieś na zadupiu miał się rozegrać wyścig brudasów nagradzany punktami różnych organizacji. Mówiąc wprost, był plan pojechania w zawodach organizowanych we wsi Tamaqua przez RORR.
 Pertraktacje trwały do późnych godzin wspomnianego pięknego wieczora, wskutek czego wykrystalizował się skład naszej reprezentacji: Max i ja na motocyklach i Glaca jako reporter. Wyruszyliśmy twardo choć wiadomo było, że medale nam nie pisane ;P.

 Wybiórka była wzorowa. Max zabrał paliwo, banany i jakiś czarodziejski napój mający wspomóc nasze organizmy podczas mordęgi. Ja zadbałem o GPSa coby mieć zapis przejazdu i móc wykorzystać trasę w przyszłości (wiem, że to niezgodne z zasadami samego hare scramble bo organizator ogłosił wyraźnie, że teren jest do naszego użytku jedynie w dniu zawodów i kropka). Glaca objuczony został natomiast paroma kamerami i aparatami. Znaczy wszystko dograliśmy na tip top.

 Zawody o tyle były dla nas kuszące, że teren na którym miały się odbyć był nam teoretycznie dobrze znany. Teoretycznie, ponieważ trasa niedzielnego ścigania została do ostatniej chwili tajemnicą. Miejsce, na którym mieliśmy się zameldować znajdowało się jednak w "epicentrum" terenów RAC, czyli nasza dzielnica! Nie byliśmy zatem zdziwieni, kiedy zajechaliśmy pod bramę zawodów. Przywitał nas miły ziomal, pobrał gotówkę, dał opaski identyfikacyjne i udzielił paru wskazówek. Potem szybka decyzja co do parkingu, rzut okiem na okolicę i... banan na ryju :).

 W biurze zawodów wykupiliśmy pole positions oraz pamiątkowe koszulki. Na końcu przegląd techniczny otwierający drogę na linie startu :).

 Nie powiem, paręnaście minut przed pojawiła się trema i adrenalina. Troszkę nerwowsze ruchy i krótkie zdania. Czas przyspieszył i okazało się, że większość startujących jest już na placu a my dobijamy w chwili, kiedy dogodne miejsca są już zajęte. Nie zraża nas to jednak bo mamy świadomość naszej wartości i siły ;P. Grzecznie zajmujemy miejsca w szeregu i czekamy.
 Kamery ustawione, silniki zagrzane... gogle zaparowane. Kurwa, czy zawsze takie gówna muszą rozpraszać w takiej chwili?! Krótka walka i decyzja, że binokle pewnie i tak zawisną na kierownicy.

 Ruszają poprzedzające nas grupy. Ubywa ludu przed nami co oznacza jedno - nadchodzi nasza chwila prawdy! Gotowi czy nie zaczynamy zabawę! Od teraz moja relacja będzie, co jest chyba zrozumiałe, wybitnie subiektywna.

 Megafon ogłasza, że do startu zostało 25 sekund... Dziesięć sekund... Zielona flaga opada!!! Galop na łeb na szyję aby szybciej do pierwszego łuku. W sumie to raczej pod publikę bo to nie żużel, gdzie o wyniku wyścigu potrafi zadecydować pierwsze 50 metrów.
 Tak czy inaczej wyszedłem w połowie stawki. Ślisko, kamieniście, dużo korzeni. Można było się tego spodziewać, nikt tutaj nie tyczył trasy aby było łatwiej. W dodatku opady poprzedniego dnia dodały smaczku tej błotnistej potrawie. Targało chłopami i babami jak tylko mogło. Szerokość dróżki taka, że tyle co kierownica się mieści między chaszczami, pięknie...

 Po 10 minutach już wiem, że nie dam rady się rozgrzać w sposób naturalny bo napięcie mięśni rąk mam cały czas na maxa i z każdą następną minutą czuję, że nadchodzi mega skurcz po którym nie będzie już nic.
 Jadę jak mogę, raczej zachowawczo i nieagresywnie bo każdy błąd, jakaś wywrotka może być gongiem kończącym walkę. Klnę pod nosem ale w międzyczasie podziwiam naprawdę fajną trasę. Wymagającą lecz nie udziwnianą bezmyślnie. Będzie gdzie pośmigać jak już zapomnę o piekle w którym dziś pokutuję ;P.

 Po mniej więcej pół godzinie, kiedy stawka riderów się rozciągnęła, nie działo się już nic ekscytującego. Ani razu nie dałem się sprowadzić do parteru i ani razu nic nie przyblokowało mnie na amen. Jednocześnie ani razu nie byłem na siłach aby przeprowadzić jakąś spektakularną akcję, o której mógłbym opowiadać wnukom...
 Mijam punkt pomiaru czasu. Jedno okrążenie zaliczone. Godzina walki po której decyduję, że wystarczy. Tutaj lwie serce przegrywa z kosmicznym zmęczeniem.
 Zjeżdżam z trasy gdzieś na uboczu, poza światłem reflektorów wielkiej sportowej areny. I jak zawsze przyrzekam sobie w duchu, że następny raz już mnie nie zaskoczy.
 Max robi dwa okrążenia i bliski zawału (jak sam to skwitował) kończy zawody z czarno białą szachownicą przed oczami :). Gratulacje! Zajął 9 miejsce w klasie, ja 11. Za mną znalazł się jednak jeszcze jeden maruder więc tłumaczę sobie, że nie było tragicznie ;P. W generalce też oczywiście szału nie ma, tyły raczej. No cóż...

 Pole boju opuszczamy wypompowani ale w dobrych nastrojach. Świadomi tego co musimy poprawić, żeby w przyszłości móc liczyć się w walce o wyśnioną połowę stawki. Oczywiście nic na siłę bo i tak latamy raczej z myślą o bezkontuzyjnym przebiegu sezonu i wielu fajnych wyzwaniach na spokojnie niż o grubej kasie za pudło w zawodach :).

Rezultaty ze strony ECEA (startowaliśmy w klasie C Veteran): kliknij


Relacja wideo okiem naszych kamer ("prosiaka" na kasku wiezie Max):