Hibernia - Back to roots... and ROCKS!!!

Tiaaaa, trochę czasu minęło od ostatniej wizyty na Hibernii. Dla mnie nazwa tej miejscowości jest dziwnie elektryzująca. Nie dość, że brzmi jakoś tak nieziemsko to na dodatek tu właśnie pierwszy raz jeździłem offroad w Stanach. Od tego miejsca wszystko się zaczęło dlatego można powiedzieć, że prawie z rozrzewnieniem wspominam tamte czasy, zajebiste czasy.
 Już kiedyś pisałem o tym na blogu. Na początku szukanie ludzi, łapanie kontaktów, pierwsze zapytania na enduronj.com, telefoniczne konsultacje z Baransky'm :). I jakoś to wszystko się rozkręciło. Inna sprawa, że wraz z ogólnoświatowym kryzysem gospodarczym nastał kryzys na jazdę w tym doborowym towarzystwie ale to oddzielny temat na dedykowany temu post. A będzie przecież okazja bo zbliża się koniec roku i czas na podsumowania, nawet sięgające dalej niż okresu mijającego sezonu. Jeśli zbierze sie odpowiednia ilość fajnego materiału to spróbuję usmażyć coś retrospektywnego :).

 Nawet nie brałem tego miejsca pod uwagę jak ustalaliśmy gdzie pojechać w niedzielę. I kiedy padło hasło "Hibernia" to aż gały mi się zaświeciły :).
 Wiedzieliśmy gdzie na pewno nie pojedziemy - w okolice rezerwuarów. Po paru nieszczęśliwych incydentach, które przydażyły się tam riderom zaczęło się patrolowanie tego terenu przez mundurowych.
 Zajechaliśmy na małą stację paliw przy RT 23 i mimo, że gość od dystrybutora miał lekko kwaśną minę zostawiliśmy auto za budynkami jego bossa :).

 Jadąc szlakiem miałem wrażenie, że byłem tu wczoraj. Nic nie mogło mnie zaskoczyć bo o dziwo wszystko zachowało mi się w bani mimo, że (jak wspomniałem) nie było nas tu ze dwa lata albo i dłużej. Utwierdziłem się również w tym, że tu naprawdę trudno jest śmigać szybciej niż truchcikiem. Idzie się nieźle zamotać na tych kamienistych podjazdach i zboczach kurewsko przechlapanych do zjeżdżania. Ale to jest przecież to co duże dzieci lubią najbardziej ;P.

 Dotarliśmy do pierwszego "view", porobiliśmy trochę zdjęć i pogadaliśmy. I widzieliśmy orła cień bo dumnie latał nad urwiskiem... Kompletny chill out :).
 Tak sobie staliśmy aż doszedł nas znajomy terkot dużego czteropaka. Za moment pojawiło się dwóch kolesi na Katoomach. Nie było innej możliwości niż taka, że Baran od razu uderza z nimi w gadkę :). Potwierdzili tylko nasze stanowisko co do obszaru na którym można pomykać. Byli gdzieś z okolic, o konkretach nie zagajaliśmy.

 Drugi przystanek był przy "power lines", tylko na chwilę. Ruszyliśmy w stronę "mega podjazdu". Przypomniałem sobie moje mordęgi z ostatniego razu. Wtedy oczywiście poległem i wiedziałem, że tym razem też łatwo nie będzie. Nie myliłem się wiele bo męczyliśmy go po parę razy. Baransky wydarł dosyć daleko i nie chciałem być w tyle. Któraś z kolei moja próba wreszcie się powiodła. Nie to, że wjechaliśmy na sam szczyt, o nie. Wg mnie byliśmy gdzieś w 2/3 długości dziwki. Skończyłem w niezbyt dobrym ale pewnie widowiskowym stylu, "parkując" chaotycznie między drzewami. Powiedziałem "dość". Dalej były takie kamole, że odechciewało się wszystkiego.
 Zjechaliśmy też w pocie czoła, wszędzie był dywanik z liści i szansa trafienia na "niespodziankę" była całkiem spora.

 Teraz przyszedł czas na następne atrakcje z tego samego wora. Jadąc wcześniej w odwrotnym kierunku mieliśmy niewygodny zjazd. Zagadka z logiki - co nas czekało w drodze powrotnej??? Zgadza się! Niewygodny podjazd :). Błażusiak pewnie wyśmiałby taką popierdółkę ale dla nas ta misja ocierała się o "impossible" ;P. Trochę się kopałem między tymi skałkami, moto leżało parę razy. Już był "plan B" żeby zjechać z tej kurewskiej rynny i na około minąć to lasem. Poszedłem zatem na łatwiznę i tylko na tym straciłem. Niewiele brakowało i przedarłbym się na skróty ale wydarło mi spod dupy sprzęta i pierdolnął z impetem o glebę. Wybrał sobie takie miejsce, że pięknie przypakował dekielkiem statora w pokaźny kamień. No i kaplica, z silnika polał się olej a z moich pięknych oczu łzy :(. Sakiewka znów się odwróci na lewą stronę, stówka nie moja (choć Baransky groził, że może być trzy razy więcej, ufff).
 Ostatnio nie było chyba jazdy żeby coś się nie zesrało, ki ch*j?! Adam wrócił najkrótszą drogą do auta a ja usadowiłem się na skraju lasku. Trochę pochodziłem, odlałem się, popatrzyłem na tabliczki na drzewach z "no trespassingiem", przypaliłem głupa przed spacerowiczami i przyjechała odsiecz :). Nawet nie rozbieraliśmy się z ciuchów bo były czyste jak przed jazdą. Po prostu ziemia była tak zmarznięta, żebyło szans się ubabrać :).

 Krótki dystans ale wysiłek momentami spory, respekt dla tego terenu z mojej strony będzie zawsze...

Ta jazda była takim swoistym powrotem do korzeni... i KAMIENI!!! :)

zwarci i gotowi
żony zostały w domu więc...
pierwsze "view"
jeszcze krok i wieczna wolność ;P
pojedynek na megapiksele :D
nasze cichodajki ;P
analiza sytuacji
fajnie ktoś se mieszka... dopóki woda nie wejdzie mu do gościnnego :]
power lines
... jam jest Baransky
"mega podjazd" - to co pokonałem (na zdjęciu połowa)
things to do ;)
stonka w tarapatach
brzydka mina do złej gry ;P
Baran niczym kometa z błękitnym ogonem :)
ouch!!!
Baransky na kłopoty ma zawsze środek złoty ;)
a ten se leży i się śmieje...
czekałem i fotografowałem
biednemu endurzyście zawsze wiater w oczy, tfu!!!

P.S. Z ostatniej chwili!!! Tuż przed zamknięciem "numeru" otrzymałem cenny materiał dokumentujący rozwój sytuacji po wizycie na Hibernii. Sam zainteresowany całkiem trafnie zatytuował go "Reksio".
 Konkluzja - baby aby wywrzeć wrażenie używają cienia do powiek. Gladiatorzy takie sztuczki mają w dupie. Im wystarczy, że wetkną sobie kij w oko :D.

Reksio