Quarry Run 2012, Hancock NY



Impreza uznawana za kultową. Trwający od piątku wieczorem do niedzielnego popołudnia maraton enduro-oszołomów, zlokalizowany w malowniczych terenach Upstate NY.
Glaca przypomniał mi niechlubną historię sprzed lat, kiedy byliśmy już spakowani lecz gdzieś wcięło mi wszystkie papiery, przez co opuściliśmy tą znakomitą okazję jeździecko - towarzyską. Tym razem wszystko ułożyło się lepiej niż początkowo zakładaliśmy.

 Od paru dni trwały pertraktacje kiedy wyruszamy, późnym piątkiem czy wczesną sobotą. Sprawa rozwiązała się sama ponieważ Glaca dostał wolne w robocie, dzięki czemu mogliśmy wystartować całą grupą. Chyba "Ktoś" z góry widział, że potykamy się z tym problemem i wspaniałomyślnie postanowił nam to uprościć. Wielkie dzięki :).

 Z deklarowanej liczby chętnych pozostała chyba tylko połowa. Plaga nieprzychylnych zrządzeń losu wyeliminowała paru pewniaków. Pozostało siedmiu ale tych siedmiu wybawiło się co najmniej za czternastu! U jeeeeee!!! ;P

 Przybyliśmy do Hancock w środku nocy i nie zastaliśmy na polu namiotowym śladów życia. W sensie, że nikt nie korzystał z uciech biwakowych. Wszyscy jednomyślnie postawili na wypoczynek. Wszyscy... tylko nie my ;P.
Rozbiliśmy namioty, rozpakowaliśmy świeżo kupionego grilla a w centralnym miejscu ceremonii umieściliśmy cooler z dopalaczami. Drewno na ogień znalazło się w lasku oraz w pobliżu samego obozowiska. Wystarczyło tylko deski które miały pójść pod ogień poćwiartować na kawałki za pomocą... haka holowniczego z samochodu (!).
Sąsiedzi albo byli tak mocno pochłonięci snem albo wystraszeni koniecznością konfrontacji z ludźmi posługującymi się dziwną "szeleszczącą" mową, że w milczeniu znieśli tę Sodomę. Józek tak napierdalał tym żelastwem, że w pobliskiej rzece porobiły się fale. Nic dziwnego, że rankiem gawiedź z zainteresowaniem zerkała w naszą stronę. Co im tam się w głowach kłębiło to nie wiem ale żadnego "dzień dobry" nie usłyszałem <lol>.
O, przepraszam, był jeden wyjątek. "Szeleszcząca mowa" zwabiła sąsiada o polskich korzeniach. Trochę pogadaliśmy, trochę pomilczeliśmy a przy okazji Józek pożyczył od niego ładowarkę do iPhona ;P.

 Obawialiśmy się trochę kontroli technicznej bo praktycznie żaden z nas nie miał zarejestrowanego motocykla. Kombinowane blachy jednak przeszły tak samo jak i oświetlenie robione "na kolanie". Crossowe Suzuki Edisona wyposażone w latarkę jako przednią lampę i monstrualnej wielkości tylny chlapacz zostało skwitowane przez pana z obsługi - "Well... nice bike."

 Przyszła godzina wyjazdu i cała eskapada "napadła" na las. Pierwszy przywitał uczestników rajdu "podjazd - morderca". Nawet organizatorzy byli zaskoczeni skalą niepowodzeń. Ludzie padali tam jak przecinaki. Zawsze w takiej sytuacji to gapie pomagają zawodnikom. Tutaj gapiów nie było więc mobilizowali się ci co już pokonali przeszkodę. Przez większość czasu głównie nasza ekipa wspomagała słabeuszy, wiec pragnę złożyć nam serdeczne podziękowania w ich imieniu ;P.

 Gdzieś po kilkunastu minutach dostałem od gościa, który "tańczył" przede mną, kamieniem centralnie w kolano. Zwykle jest tam plastik ochraniacza lecz tym razem czując cios zrozumiałem, że wszystko w życiu to loteria.
Najbardziej obawiałem się jak to będzie gdy wstanę rankiem bo takie rzeczy lubią się uprzykrzyć po pewnym czasie. Dzięki Bogu kulas chodził.

 Z biegiem czasu "rozdarliśmy" się na trasie. Słynny "Gwiazdozbiór" pojechał przodem bo im (jak zwykle) soli pod ogon nasypano, a pozostali ustawiali się w różnej konfiguracji.
Większość czasu pierwszego dnia jechałem w osamotnieniu co dla większości byłoby denerwujące. Po raz wtóry przekonałem się, że mi to (jeśli już nastanie) pasuje. Sam dyktuję tempo, skupiam się na jeździe i wychodzi to całkiem fajnie. Biorąc dodatkowo pod uwagę, że jest to zorganizowany rajd nie obawiałem się pojechać śmielej. Miałem poczucie komfortu, że w razie wpadki i tak ktoś z ekipy "sweeperów" zamiecie mnie na szufelkę :).

 Glaca zdecydował się zrobić połowę długości sobotniej trasy żeby zachować siły na niedzielę. Pozostali po zatankowaniu wzięli głęboki oddech i... naprzód! Doprosić się o dodatkową minutę na stacji nie dałem rady, trudno. Zamiast ze swoimi pojechałem więc ze starszymi panami, którzy pokazali mi drogę bo mieli "roadbooki".
Przez kilka minut naprawdę się uwijali, szacunek dla seniorów!
Po nich trafił mi się jeszcze ambitniejszy "rywal". Kiedy troszeczkę zwolniłem wyskoczył mi zza pleców gość na bodajże XRce. Wcale niemały motocykl wprowadzał na tych trasach w ostre bujanie, nie odpuszczał na żadnej przeszkodzie i widać było, że chce mi dać do zrozumienia, że to on tutaj rządzi. Przyjąłem "zaproszenie" i przez parę mil wyrywaliśmy kamole z leśnych duktów aż huczało. Urwałem mu się jednak w chwili jego słabości i dojechał na najbliższy przystanek jakieś 3 minuty za mną. Nie jest więc tak kiepsko jak zwykłem to sobie wmawiać :).

 Minąłem jadłodajnię w środku lasu bo nie byłem głodny. Był to także znak protestu i dezaprobaty wobec zachowania "Gwiazdozbioru". Rozumiem, że ktoś życzy sobie jechać po swojemu i zostawia w tyle ekipę bo ta nie trzyma tempa. Po to są jednak postoje żeby móc spokojnie zamienić słowo, napić się i ustalić dalszą taktykę. U nas na dzień dzisiejszy nie ma czegoś takiego więc zgodnie z nową tradycją chciałem pokazać, że ja też potrafię mieć w dupie koleżeńskie zasady. I gdyby nie ten pierdolony flak z przodu wyszłoby mi to pięknie ;). Może następnym razem ;P...

 Końcówkę pierwszego dnia robimy całą grupą. Wszyscy "skleili się" w miejscu gdzie serwisowane było moje moto. Edison zebrał manatki i pojechał do domu a my mimo, że umęczeni przygotowywaliśmy się do wieczerzy.
Na zakupy ruszyliśmy do Hancock, małej mieściny gdzie niewielki jest wybór dobra wszelakiego. Wzięliśmy pizzę, piwo, polską kiełbasę (wyprodukowaną przez "niewiadomokogo") i jakieś zupy w puszce. Nie był to królewski poczęstunek ale wystarczający.
Borowik wystawił na prowizoryczny stół spirytusik o smaku miodowym. Takiemu wyzwaniu stawiliśmy czoła tylko ja z Glacą, reszta kibicowała.
Nie balowaliśmy hucznie bo powoli ekipa zaczęła się wykruszać. Ostatni do namiotu wleźli smakosze wysokich procentów.

 Nazajutrz rzeczywistość okazała się ciężka do zniesienia czemu trudno się dziwić. Spałem może ze dwie godziny.
W środku nocy obudziło mnie jakieś szuranie. Wychyliłem głowę i jeszcze szybciej ją schowałem zamykając wszystkie zamki. Skunks!!! Skurwiela nie chciałem straszyć z wiadomych powodów, zadbałem tylko żeby nie wlazł nam na trzeciego do namiotu.
Do godziny siódmej zamknięte miałem tylko jedno oko, drugiemu przeszkadzało chrapanie Glacy...
Pobudkę zrobił, tak jak i poprzedniego dnia, Józek... strzelając ze straszaka do wrzeszczącego gawrona... Obora aż miło ;P.
Na nogi postawił nas pasztet serwowany przy rytmach "Eye of the Tiger". Do tego trzy Coronki na szybkiego i do boju!

 Piter wyskoczył jak szatan, z jęzorem na brodzie utrzymywałem go w zasięgu wzroku. Jak sam wkrótce przyznał - "wróciła mu jazda". I to było widać!
Glaca trzeźwiał owiewany poranną bryzą z wydechów kolegów :).
Po kilkunastu minutach walczymy z usterką bo "P" zgubił wydech.
Dojeżdża Don, który wraz z sympatycznym dziadkiem "obieżyświatem" pomagają doprowadzić sprzęta do ładu.
Glaca rusza przed nami żeby złapać rytm i już więcej tego dnia go nie widzimy. Obca grupa do której się doczepił zamiast na drugą połowę trasy wyprowadza go na pole namiotowe.

 Jak na złość nie mogę pokonać jednego z bardziej stromych wzniesień. Do tego zaczyna padać deszcz. Wdrapuję się tam dopiero za trzecim razem czego konsekwencją jest długa przerwa dla Pitra i Dona, którym udało się wskoczyć od razu.
 Ostro "prostujemy rury" bo po początkowym kryzysie wstępują we mnie siły witalne. Zmieniamy się na prowadzeniu a adrenalinowa frajda ulewa się nam uszami :).
Wyjeżdżając z odcinka specjalnego na drogę Don decyduje się na powrót do obozowiska, my tankujemy i wbijamy się spowrotem do lasu.
Dojeżdżamy dziadka, który wcześniej pomagał nam a teraz sam ma kłopoty. Urwał dźwignię zmiany biegów tak nieszczęśliwie, że nie udaje mu się wrzucić przełożenia. Nie możemy nic zrobić w tej sytuacji. Umawiamy się, że damy znać ekipie technicznej.
Jak się później okazało, jakimś cudem bieg jednak wskoczył i mam okazję jeszcze raz spotkać się z sympatycznym jegomościem na asfaltówce. Korci mnie żeby zrobić sobie z nim zdjęcie bo takiego dziwaka dawno nie widziałem. Jego odpowiedź jest zaskakująca.
- "Wiesz co? Ja zdjęcia nie mam nawet w dokumentach."
- "Dlaczego? - pytam
- "Nie pozwala mi na to moja religia. Ale jeśli bardzo chcesz, możesz sfotografować mój plecak!"
 Zaniemówiłem, choć teraz żałuję, że jednak nie cyknąłem mu foty "od tyłu", ogólnie fajna historia :).

 Ostatni odcinek Piter pokonuje asekuracyjnie. Rany na dłoniach nie pozwalają mu na szaleństwa, spokojnie wracamy do bazy...

 Zbieramy cały burdel jako jedni z ostatnich. Kiedy Borowik w kapciach popija ziołową herbatkę przed telewizorkiem (wyjechał pierwszy), my gnijemy w korkach na RT 17. Objazd wiochami trochę klaruje sytuację i wieczorową porą docieramy w swoje okolice.

 Zlot warty grzechu! O ile za rok się odbędzie (a mam pewne info, że niestety nie jest to zagwarantowane) nie wyobrażam sobie, żeby nas tam zabrakło! Ja w każdym razie nie postaram się zawieść ;P.


kurwa, ale mi się ten film podoba :D

pole namiotowe na boisku do palanta
wsio wpariadkie!
nadworny kucharz (personaliów nie ustalono)
nadworny palacz (Jackson)
nadworny konstruktor (Edison)
...i unikatowa konstrukcja nadwornego konstruktora ;P
a Wam z czym się to kojarzy? <lol>
namioty rosną jak borowiki po deszczu
chill out
HEJ, HEJ, HEJ SOKOŁY!!! ♫♫♫
samopoczucie trzeciej kategorii
PROboszcz
śpiący królewicz
papu
a pić się chciało jak we żniwa
Edison z Pitrem
postój na lemoniadę
podnośnik marki Baobab
ekipa prawie w komplecie
jest na czym oko zawiesić
Joe Superstar
do wyboru do koloru (byle był to pomarańczowy)
brudas ze stajni KTMa
brudas ze stajni Husqvarny
brudasy z mudpit-a
"Jak to? Nie ma już nic w coolerze???"
mamy forse i wolny czas ♫♫♫
fota z przedstawicielem organizatora - Bear Creek Sportsmen
nasz druch z trasy, 69 lat...
i jak tu nie lubić takiej imprezy :)