BSA, która nie mogła być moja...

Weterany uwielbiam od zawsze, przewinęło się ich parę przez moje ręce. Nigdy nie były to jednak sztuki sprawne i jeżdżące ale raczej skrzynki z częściami, na które lubiłem popatrzeć i pomarzyć, co ja to z tego nie wyczaruję ;).

Wczoraj na przyszkolny parking, gdzie zostawiamy auta przed robotą, podjechał swoim żółtym cudem amerykańskiej techniki kolega Ritchie. Ma on poza fachem murarskim inne zajęcia zarobkowe, między innymi wywózkę złomu. Nie zdziwiło mnie zatem, że znów przytaszczył na pickupie jakieś graty. Podskoczyłem jak opażony, kiedy okazało się, że tym razem jego łupem padła troszkę nieświeża i zastała ale klasowa BSA! Która już jutro miała wylądować pośród sterty metalowych śmieci! 

-"Takich rzeczy się nie robi, chłopie!" - pomyślałem, zaciskając się w sobie. Najgorsze, że nie podjął tematu ile chciałby zarobić za ten motocykl. Byłem tak zdesperowany, że dałbym mu gotówkę, a z zabytku zrobił choćby stolik do kawy...

Zachodziłem do "Beeski" kilkakrotnie, za każdym razem z nowym pomysłem na jej przyszłość. Przedłużyły się moje męki do kilku dni bo Rysiek nie kwapił się do wizyty na szrocie. W końcu jednak pojawił się wypróżnionym autem i uciekło ze mnie całe powietrze. Nie pytałem go co i jak z motocyklem. I tak nie był mi pisany, więc...

Marzeniem każdego zainfekowanego weteranami mózgu jest sytuacja, że znajduje kompletną, lekko przyrdzewiałą ale rasową sztukę gdzieś w najmniej spodziewanym miejscu i doprowadza ją własnymi rękami do stanu fabrycznego. Byłem blisko...