Jedynie z początku przyplątał się niefart bo motocykl Suchego nie chciał odpalić po przejechaniu może dwóch mil. Przypuszczamy, że musiał pęknąć tłok bo komprecha uleciała dosłownie do zera.
Przed wyjazdem zrobiłem dawno nie wykonywany przegląd Google Maps. Ciekawiło mnie czy możliwa byłaby wyprawa z Klary do Centralii. Józek coś wspominał, że pojechałby "tam gdzie się pali" ;). No i wyszło na to, że w linii prostej do "pożaru" jest bliżej niż do Tamaqua! Wstyd, że dopiero teraz wyszło to na jaw. Moje przeoczenie.
Temperatura była wymarzona a trasa malownicza. Polecieliśmy na singla ale po tym jak Tomcio uraził sobie kontuzjowaną stopę, zawróciliśmy na power lines. Sam przyznał, że dobrze zrobił rezygnując z zawodów na które planował jechać tego dnia. Dla niego w ogóle wskazane byłoby wstrzymanie się z tym tematem do następnego sezonu i myślę, że już teraz zdaje sobie z tego sprawę.
Mijaliśmy parę miejsc, które aż prosiły się, żeby je w pocie czoła zdobyć ale hasłem przewodnim tego dnia było: "Never! Never, ever... EVER!!!"
Najwidoczniej Momento nie był dysponowany do tego typu gimnastyki, bo słyszałem tą sentencję parę razy ;).
Upierał się przy tym "nie" do tego stopnia, że ustawił hardkorowy zakład. Temu kto wyjedzie pod piekielną skałę, którą mieliśmy przed oczami, oddaje swój motor. No a chyba wiecie co dla niego znaczy dać dotknąć swoją kochankę obcemu? ;P
Jasne było, że w tradycyjny, zgodny z zasadami fair play, sposób i tak nie ma na to szans. Korzystając z tego, że Rob asem w naszej mowie nie jest, na głos mogliśmy poprowadzić konferencję "jak to zrobić i się nie narobić". Padła niewyszukana propozycja, żeby do utorowania drogi na szczyt użyć szpadla. Nie zastrzegł bowiem odważny pomysłodawca zabawy, że nie życzy sobie żadnych tego typu posunięć, więc...
Nie zdziwię się jak Jackson na następnej jeździe włoży se za pasek saperkę. Ma chłopaczyna chrapkę na momentową maszynę, oj ma ;).
Gardła ścisnął nam pięknie rozpościerający się krajobraz, którego zasmakowaliśmy po wjechaniu na szczyt jednej z gór niedaleko Ashland. Miejsce wybitnie pasujące na odpoczynek i posiłek. Ideałem byłoby zrobić tam jakieś ognisko. Rzecz do zorganizowania, tym bardziej, że coś dawno żadnego boczusia nie było ;).
Bujaliśmy się między Ashland a Girardville dosyć długo. Natrafialiśmy na ścieżki, które prowadziły do nikąd albo na myśliwych, którzy rozjuszeni mogliby nam odstrzelić dupy. Dlatego widząc w lesie quada bez kierowcy zawróciliśmy bez zadawania zbędnych pytań. Widać chłopaki postanowili sobie trochę zapolować. A w tym ich rytuale lepiej nie uczestniczyć dla własnego dobra.
Powiem szczerze, że nie pamiętam kiedy ostatnio mieliśmy tak fajną jazdę, godną wzoru do naśladowania :). Poszwędaliśmy się po nowych miejscach niekoniecznie stawiając na szaleństwo. Owszem, lubimy dać w palnik ale nie zawsze chodzi tylko o to. Rozglądając się na boki łatwiej wypatrzyć "luki w prawie", a ma to swoje duże plusy. Tak rodzą się nowe szlaki, których nigdy za wiele. Właśnie tym sposobem "wydeptaliśmy" 3/4 trasy do "miasta duchów".
Ciąg dalszy pewnie za tydzień. Może być ciekawie bo krążą słuchy, że szykuje się silny skład :).
zakład cały czas aktualny! najlepiej wskoczyć tam sposobem "na Błażusiaka" ;P (szczytu na tej fotce nie widać) |
P.S. Miałem okazję pobujać się z piętnaście minut Tomciową bryką. Wrażenia jak najbardziej pozytywne, jedynie Reklusa trzeba się "nauczyć", normalna sprawa.
Jakbym miał siedem klocków na zbyciu to nówka sztuka już by jechała do mnie na palecie ;P.