Kupa, mości Panowie!

Pojawiło się w niedzielę dwunastu ludzi. Wszyscy gotowi żeby zrobić trochę hałasu w okolicy. Przed jazdą zawsze jestem nastawiony optymistycznie bo fajnie jest jak melduje się cała zgraja. Ekscytacja blednie jednak z każdą milą pokonywaną w tumanie kurzu. Moja twarz na filmie powie wszystko, ja tylko mogę ciężko westchnąć przed monitorem. To co miałem do przekazania światu jest w poście "Enduroonanista".

 Wymyśliliśmy, że pojedziemy w kierunku nie obranym nigdy wcześniej. Z parkingu bez zbędnych zawirowań na południe. Tam za Rt 209 są miejsca nie odwiedzane jeszcze przez nas więc brzmiało dobrze.
Jednak jak już karawana ruszyła to sposobem dwa kroki w przód, trzy w tył. Była więc awaria hamulców w Jamaszce Marcina, guma u Spanisza, były rozłąki grupy oraz złowrogie "dead endy" na cmentarzu.
 Z wielkim bólem przedarliśmy się do granicznego asfaltu ale plany przeprawy na drugą stronę zniweczył widok radiowozu. Czemu gość nas nie "zahaltował", wie tylko on. W każdym razie jechać taką procesją jego śladem to byłoby samobójstwo. Dlatego wróciliśmy tam skąd przyjechaliśmy.
 W następnej kolejności obowiązkowa wizyta na kopalniach w Kaśce, jazda węglowymi autostradami itp. co przyprawiło mnie o ziewanie. Adrenalina ruszyła się trochę podczas pokonywania ciekawych podjazdów, odcinków technicznych i karkołomnych przeszkód. Fajnie było też kiedy crossowa część załogi pokazywała jak się lata z głową na wysokości wierzchołków choinek :). A już ugotowałem się totalnie "produkując" glebę roku. Nie było świadków a kamera niestety wyłączona :(. Jak to możliwe, że w myślach kwestię "Panie Boże, bądź miłościw! Żeby tylko pod tymi chaszczami nie było jakiegoś konara co mi wyrwie łeb!" człowiek jest w stanie wypowiedzieć w ciągu feralnej sekundy przed tragedią???
Na szczęście nie zobaczyłem "światełka w tunelu" bo okazało się, że w krzakach nie czaiło się żadne licho. Pozostał jednak po mnie krąg wygniecionej trawy co wydało się podejrzane kolesiowi, który nadjechał kiedy byłem już pozbierany. Przypaliłem głupa, że to pewnie UFO wymyśliło se tu lądować i pojechaliśmy dalej.

 Prawdziwość stwierdzenia, że po kryzysach zawsze przychodzą dobre momenty, potwierdziły następne minuty. Po "mega nudzie" zrobiłem sobie całkiem nie planowane pół godziny jazdy jaką uwielbiam. Przez chwilę dzieliłem ją z Jacksonem ale ten niespodziewanie "wessany" przez przyrodę, został ze swoimi problemami gdzieś na szlaku. Rozkosz z podróżowania wybornymi odcinkami specjalnymi Klary czerpałem więc w samotności.
 Nie zdziwcie się zatem, jeśli następnym razem gdy będzie nas taka armia, niepostrzeżenie zmienię tor jazdy i spotkamy się dopiero przy trucku. Bo taka zbieranina to jednak niestety kupa, mości Panowie.

Zaraz idę popracować nad wersją klipu gdzie będą wszystkie "głowy". Trzeba się postarać żeby nie powiedzieli, że narcyz jestem i se filmiki sam ze sobą dla siebie robię ;).


transfuzja płynu hamulcowego na linii Dodge - Yamaha
Suchy albo Szczurek, jak kto woli :)
nie pamiętam imienia tego kolesia ale wymiata konkretnie, szacunek!
widać, że to nie jest jego pierwszy raz
sztuczki? proszę bardzo!
Momento
Edison
Christian
"Second(s) from disaster" by Don
to chyba na wiwat - ostatnia jazda Marcina w Stanach
lunatycy



Żużel na żywo w zasięgu ręki!



Ciekawa historia wydarzyła się dzisiaj w moim życiu :). Żona wertując z nudów Bazarynkę natknęła się na ogłoszenie reklamujące zawody żużlowe z udziałem legendy światowego speedwaya, Sama Ermolenki! Powiadomiła mnie o tym lecz z nutą przekąsu:
- "O, jakiś żużel był ☺ w Nowym Jorku, nie wiedziałeś pewnie o tym?"
Z taboretu mnie mało nie zdarło.
- "Kobieto, o czym ty do mnie rozmawiasz?! Jakie zawody?! Kto, gdzie, kiedy?!" - wrzasnąłem, że aż jej grzywkę rozwiało.
Jeszcze nie zdążyły się załadować wszystkie gówniane, flashowe reklamy ze strony a ja już miałem ogłoszenie na patelni. Za chwilę dom wypełnił mój śmiech wariata bo wpis co prawda był nieświeży ale data zawodów... 1-2 wrzesień!
 Przekleństwo to dla małżonki i nauczka, że aby być dobrze poinformowanym, najlepiej nie poprzestawać na nagłówku anonsu.

 W sumie nie wiem czy będzie mi dane ale jest co najmniej dwóch zapaleńców z którymi będę pertraktować w tej sprawie. A może ktoś z "niewtajemniczonych" chciałby zapoznać się z zapachem spalonej rycyny i jeźdźcami apokalipsy na żywo?
Sprawa rozegra się w Owego, NY. Tor i infrastruktura nie są na poziomie znanym z Polski ale "na bezrybiu i rak ryba". Jedyna okazja do obcowania z tym sportem w Stanach to albo "wygwizdów" w stanie Nowy Jork albo... Kalifornia, gdzie już ścigają się w całkiem niezłych warunkach.
Będę drążyć temat.

Strona organizatora - http://www.jbrspeedway.com/


tak to wyglądało dwa lata temu



Wyświetl większą mapę aby uzyskać "directions"

Enduroonanista

Przychodzi taka chwila w życiu każdego człowieka, że postanawia rozliczyć się przed samym sobą. Ja pragnę dziś rozliczyć się z tego "czemu jeżdżę ostatni" a może raczej "czemu wczoraj dojechałem ostatni".

 Nie lubię bić piany. Nie katuję Bogu winnego motocykla, że aż ogień idzie wydechem. Nie rzucam kamieniami spod koła komuś prosto w gogle. Nie jestem królem długiej prostej za którym ciągnie się triumfalna kurzawa. Nie strącam w przepaść innych riderów żeby pokazać jak wygląda prawdziwa rywalizacja. Nie pouczam kolegów, że powinni jeździć szybciej bo wypada jeździć najszybciej. Nie świecę światłem supernowej kiedy rozgrywa się batalia na słowa "komu należy się korona"...
Jestem kurwa jakiś inny. Ja po prostu lubię se pojeździć. Tylko tyle. Bo jestem jebanym Enduroonanistą!
I jest to jedyna rzecz, którą naprawdę się pysznię.

Peace :)


Under My Wing

Gdzieś daleko, na starym kontynencie, podczas gdy my męczymy bułę na zadupiach, ludzie kulturalnie podnoszą swoje umiejętności pod okiem instruktora z najwyższej półki. Nie ma bowiem wyższej niż ta na której "urzęduje" Tadek Błażusiak :). Tak, tak! Jest impreza, która nazywa się "Red Bull - Under My Wing" gdzie nasz as produkuje się dla dobra początkujących jeźdźców. Tylko pozazdrościć łebkom z Polski takiej możliwości. Nam pozostaje ubiegać się o uczestnictwo w szkółkach jazdy miejscowych zawodników. No chyba, że Tadek planuje jakieś pośmiganie na Klarze, to serdecznie zapraszamy! Dla niego miejsce na pickupie zawsze się znajdzie ;P.




Artykuł na Dirt Arena

"Kszun" w opałach

Jak mówi Józek, w ostatni weekend koleżka miał jakiś poważny wypadek. Przeleżał parę dni w szpitalu a teraz musi kurować się w domu. Czeka go dosyć długa przerwa, nawet kilkumiesięczna. To wszytkie szczegóły jakie znam.
Oby wylizał się jak najszybciej, trzymajmy kciuki za Kszuna!

---------------------------------------------------
AKTUALIZACJA:
Wiem już nieco więcej o Kszunowym niefarcie. Biorąc jakiś podjazd nadział się na drągala co był  w krzakach. Dostał w tors i z tego co zrozumiałem ma poważną ranę :/. Nic mu chyba nie zagraża ale średnia przyjemność leżeć obolałym przez parę miesięcy.

Nima huja, bedzie chłop żyć! :)

Kawałek gumy a cieszy

Niby wszystkie opony podobne ale jak przyjdzie co do czego to robi się temat rzeka. Moja już błaga o wymianę więc trzeba było się zdecydować. Oryginalnej Bridgestone M402 już nie produkują a jej młodsze wcielenie (M604) jakoś mnie nie przekonuje. Pojawiła się jeszcze kandydatura z Maxxisa (Maxx Cross) ale zamówiłem Kendę Milville II ;). Obawiałem się tylko o rozmiar bo 120, jaką zamówili chłopaki, to monstrum a Kenda Trackmaster 110 była wąska jak rowerówka. Milville 110/100-18 wygląda w każdym razie konkretnie, oby konkretnie wgryzała się w glebę ;).




i jeszcze parę souvenirów przy okazji

-------------------------------------------
AKTUALIZACJA:



chyba bedzie...

Sześciodniówka w Niemczech



Aż ślinka leci na poogladanie takich zawodów. Nie szykuje mi się jednak wizyta w kraju więc pozostanie obserwować na bieżąco wyniki na necie a potem relacje jakie pewnie pojawią się na YouTube.
 Niemcy mają bogate tradycje jeśli chodzi o tę dyscyplinę sportu. Six Days wraca tu po latach, ostatni raz rozegrano je w 1989 roku. Znając możliwości Saksończyków należy spodziewać się wzorowej organizacji a na trasach emocji i widowiskowych akcji.
Trzymam kciuki za polskich chłopaków!


Ostatni łyk boli najbardziej

No i doigrałem się. Nie ma nic za darmo. Dziś o godzinie 11:11 przed południem* otworzyłem symboliczne "ostatnie piwo". Kilka lat sielanki w obcowaniu ze złocistym napojem przerwał jednoznaczny wynik badania krwi, które zrobiłem przy okazji walki z infekcją na piszczeli. Pan doktor zapytał wprost:
- "Pije?"
- "Tylko piwko, za to regularnie" - odrzekłem zgodnie z prawdą.
- "No to dlatego wątróbka się buntuje. Odstawić!"

 Dyskutować nie zamierzam, za to mam już plan co w zamian bo jakoś trzeba zabić pustkę, która nastała po tak nagłej stracie "jasnego pełnego". Wyleczę tylko dnę moczanową (która jest również skutkiem piwoszowego stylu życia) bo objawia się ostrym bólem w kolanie i przechodzę do terapii jazdą na motocyklu. Skupię się na powrocie do pełnej sprawności fizycznej, popracuję nad kondycją, która nie jest moją najlepszą stroną. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło...


ale nie ma co się oszukiwać, ciężkie czasy nastały...

*- Tak, wiem... "Dżentelmen nie pije przed południem"... Poroniony pomysł, chora zasada! Niech sie za jakeś robote weźmie, filozof jebany!

Jeszcze jedna dwudniowa impreza w zasięgu!

Tri-County Sportsmen na początku listopada organizują Hammer Run, imprezę bliźniaczą do tej na której byliśmy przed dwoma tygodniami. Lokalizacja - Port Elizabeth, NJ. Takie, można powiedzieć, motocyklowe zaduszki gdyby brać pod uwagę polskie realia. Dwa dni wśród atmosfery jaką preferujemy brzmi kusząco. Mimo, że pozostał jeszcze szmat czasu warto mieć na uwadze tą datę. Ja bym się pisał :).

P.S. Borowik zaoferował się, że wypyta kolesi, którzy uczestniczyli już w tym zjeździe o rygor względem blach, ubezpieczenia i prawka. Jeśli będzie podobnie jak na Hancock to nie ma nad czym się zastanawiać :).

GoPro HD2 + Wi-Fi Remote

Zdecydowałem się na zakup pilota do mojego "prosiaka". Tyle razy brak kontroli nad kamerą napsuł mi krwi, że odżałowałem tą "setkę" i zaopatrzyłem się w najnowszy dodatek jaki wprowadziło GoPro.
 Na sieci można przeczytać różne opinie. Większość ludzi skupia się na krytyce firmy bo w specyfikacji produktu ujęte jest oprogramowanie na urządzenia przenośne, które faktycznie zapowiadane jest dopiero na jesień tego roku. Czyli w pudełku znajdziemy tylko hardware, soft jest aktualnie w opracowaniu. Należę do grona osób, które przed zakupem dobrze wiedziały jaka jest sytuacja i nie roszczą pretensji, choć na dobrą sprawę GoPro trochę namieszało i z tym faktem trudno się nie zgodzić. Oni są o krok w tył z realizacją zapowiedzi. Zestaw, który kupiłem miał pojawić się w sklepach na wiosnę. Wielu pewnie codziennie odwiedzało oficjalną stronę z utęsknieniem czekając na wiadomość o dostępności tego cacka. Stało się to dopiero latem, dlatego jakoś specjalnie nie nastawiam się na to, że programiści rzeczywiście na jesień "spłodzą" swoje dzieło. Z drugiej strony jeśli to miałby być torcik ze zgniłą wisienką to ja dziękuję, poczekam ;).

 Abstrahując od tego jakie zawirowania targają tym produktem chciałbym wtrącić swoje pięć centów. Produkt jak przystało na markowy, prezentuje się obiecująco. Jest wykonany estetycznie i robi dobre wrażenie. Kluczową sprawą przed pierwszym użyciem jest uaktualnienie wewnętrznego oprogramowania (firmware) każdego z urządzeń, tzn. kamery, odbiornika Wi-Fi oraz pilota. Posługując się dostępną, szczegółową instrukcją tego procesu nawet średnio zaawansowany komputerowiec powinien sobie z tym poradzić. Mi zajęło to kilka minut i mogę się cieszyć naprawdę dobrze funkcjonującym zestawem. Nie ma tu wielkiej filozofii, po prostu to co trzeba było "utłuc" guzikami na kamerze przymocowanej do kasku, teraz pięknie zrobimy klikając w duże przyciski na pilocie zamocowanym tam gdzie się nam żywnie podoba. Na zintegrowanym ekraniku mamy wszystkie informacje jakie wyświetlają się na screenie w kamerze. Czego więcej potrzeba? Teraz tylko ściskać kciuki za to, żeby baterie trzymały solidnie. Pierwsze testy w terenie zweryfikują możliwości Wi-Fi Packa, zatem wkrótce więcej szczegółów.

P.S. Max nie miał tyle szczęścia. Kupił "bezprzewodowca" krótko po premierze ale okazało się, że był wadliwy. Mój, odpukać, działa jak trzeba ale na wszelki wypadek nie zamawiałem go przez neta. Po prostu poszedłem do BestBuy, w razie draki oddam go z paragonem zakupu i nic mnie nie obchodzi.


Quarry Run 2012, Hancock NY



Impreza uznawana za kultową. Trwający od piątku wieczorem do niedzielnego popołudnia maraton enduro-oszołomów, zlokalizowany w malowniczych terenach Upstate NY.
Glaca przypomniał mi niechlubną historię sprzed lat, kiedy byliśmy już spakowani lecz gdzieś wcięło mi wszystkie papiery, przez co opuściliśmy tą znakomitą okazję jeździecko - towarzyską. Tym razem wszystko ułożyło się lepiej niż początkowo zakładaliśmy.

 Od paru dni trwały pertraktacje kiedy wyruszamy, późnym piątkiem czy wczesną sobotą. Sprawa rozwiązała się sama ponieważ Glaca dostał wolne w robocie, dzięki czemu mogliśmy wystartować całą grupą. Chyba "Ktoś" z góry widział, że potykamy się z tym problemem i wspaniałomyślnie postanowił nam to uprościć. Wielkie dzięki :).

 Z deklarowanej liczby chętnych pozostała chyba tylko połowa. Plaga nieprzychylnych zrządzeń losu wyeliminowała paru pewniaków. Pozostało siedmiu ale tych siedmiu wybawiło się co najmniej za czternastu! U jeeeeee!!! ;P

 Przybyliśmy do Hancock w środku nocy i nie zastaliśmy na polu namiotowym śladów życia. W sensie, że nikt nie korzystał z uciech biwakowych. Wszyscy jednomyślnie postawili na wypoczynek. Wszyscy... tylko nie my ;P.
Rozbiliśmy namioty, rozpakowaliśmy świeżo kupionego grilla a w centralnym miejscu ceremonii umieściliśmy cooler z dopalaczami. Drewno na ogień znalazło się w lasku oraz w pobliżu samego obozowiska. Wystarczyło tylko deski które miały pójść pod ogień poćwiartować na kawałki za pomocą... haka holowniczego z samochodu (!).
Sąsiedzi albo byli tak mocno pochłonięci snem albo wystraszeni koniecznością konfrontacji z ludźmi posługującymi się dziwną "szeleszczącą" mową, że w milczeniu znieśli tę Sodomę. Józek tak napierdalał tym żelastwem, że w pobliskiej rzece porobiły się fale. Nic dziwnego, że rankiem gawiedź z zainteresowaniem zerkała w naszą stronę. Co im tam się w głowach kłębiło to nie wiem ale żadnego "dzień dobry" nie usłyszałem <lol>.
O, przepraszam, był jeden wyjątek. "Szeleszcząca mowa" zwabiła sąsiada o polskich korzeniach. Trochę pogadaliśmy, trochę pomilczeliśmy a przy okazji Józek pożyczył od niego ładowarkę do iPhona ;P.

 Obawialiśmy się trochę kontroli technicznej bo praktycznie żaden z nas nie miał zarejestrowanego motocykla. Kombinowane blachy jednak przeszły tak samo jak i oświetlenie robione "na kolanie". Crossowe Suzuki Edisona wyposażone w latarkę jako przednią lampę i monstrualnej wielkości tylny chlapacz zostało skwitowane przez pana z obsługi - "Well... nice bike."

 Przyszła godzina wyjazdu i cała eskapada "napadła" na las. Pierwszy przywitał uczestników rajdu "podjazd - morderca". Nawet organizatorzy byli zaskoczeni skalą niepowodzeń. Ludzie padali tam jak przecinaki. Zawsze w takiej sytuacji to gapie pomagają zawodnikom. Tutaj gapiów nie było więc mobilizowali się ci co już pokonali przeszkodę. Przez większość czasu głównie nasza ekipa wspomagała słabeuszy, wiec pragnę złożyć nam serdeczne podziękowania w ich imieniu ;P.

 Gdzieś po kilkunastu minutach dostałem od gościa, który "tańczył" przede mną, kamieniem centralnie w kolano. Zwykle jest tam plastik ochraniacza lecz tym razem czując cios zrozumiałem, że wszystko w życiu to loteria.
Najbardziej obawiałem się jak to będzie gdy wstanę rankiem bo takie rzeczy lubią się uprzykrzyć po pewnym czasie. Dzięki Bogu kulas chodził.

 Z biegiem czasu "rozdarliśmy" się na trasie. Słynny "Gwiazdozbiór" pojechał przodem bo im (jak zwykle) soli pod ogon nasypano, a pozostali ustawiali się w różnej konfiguracji.
Większość czasu pierwszego dnia jechałem w osamotnieniu co dla większości byłoby denerwujące. Po raz wtóry przekonałem się, że mi to (jeśli już nastanie) pasuje. Sam dyktuję tempo, skupiam się na jeździe i wychodzi to całkiem fajnie. Biorąc dodatkowo pod uwagę, że jest to zorganizowany rajd nie obawiałem się pojechać śmielej. Miałem poczucie komfortu, że w razie wpadki i tak ktoś z ekipy "sweeperów" zamiecie mnie na szufelkę :).

 Glaca zdecydował się zrobić połowę długości sobotniej trasy żeby zachować siły na niedzielę. Pozostali po zatankowaniu wzięli głęboki oddech i... naprzód! Doprosić się o dodatkową minutę na stacji nie dałem rady, trudno. Zamiast ze swoimi pojechałem więc ze starszymi panami, którzy pokazali mi drogę bo mieli "roadbooki".
Przez kilka minut naprawdę się uwijali, szacunek dla seniorów!
Po nich trafił mi się jeszcze ambitniejszy "rywal". Kiedy troszeczkę zwolniłem wyskoczył mi zza pleców gość na bodajże XRce. Wcale niemały motocykl wprowadzał na tych trasach w ostre bujanie, nie odpuszczał na żadnej przeszkodzie i widać było, że chce mi dać do zrozumienia, że to on tutaj rządzi. Przyjąłem "zaproszenie" i przez parę mil wyrywaliśmy kamole z leśnych duktów aż huczało. Urwałem mu się jednak w chwili jego słabości i dojechał na najbliższy przystanek jakieś 3 minuty za mną. Nie jest więc tak kiepsko jak zwykłem to sobie wmawiać :).

 Minąłem jadłodajnię w środku lasu bo nie byłem głodny. Był to także znak protestu i dezaprobaty wobec zachowania "Gwiazdozbioru". Rozumiem, że ktoś życzy sobie jechać po swojemu i zostawia w tyle ekipę bo ta nie trzyma tempa. Po to są jednak postoje żeby móc spokojnie zamienić słowo, napić się i ustalić dalszą taktykę. U nas na dzień dzisiejszy nie ma czegoś takiego więc zgodnie z nową tradycją chciałem pokazać, że ja też potrafię mieć w dupie koleżeńskie zasady. I gdyby nie ten pierdolony flak z przodu wyszłoby mi to pięknie ;). Może następnym razem ;P...

 Końcówkę pierwszego dnia robimy całą grupą. Wszyscy "skleili się" w miejscu gdzie serwisowane było moje moto. Edison zebrał manatki i pojechał do domu a my mimo, że umęczeni przygotowywaliśmy się do wieczerzy.
Na zakupy ruszyliśmy do Hancock, małej mieściny gdzie niewielki jest wybór dobra wszelakiego. Wzięliśmy pizzę, piwo, polską kiełbasę (wyprodukowaną przez "niewiadomokogo") i jakieś zupy w puszce. Nie był to królewski poczęstunek ale wystarczający.
Borowik wystawił na prowizoryczny stół spirytusik o smaku miodowym. Takiemu wyzwaniu stawiliśmy czoła tylko ja z Glacą, reszta kibicowała.
Nie balowaliśmy hucznie bo powoli ekipa zaczęła się wykruszać. Ostatni do namiotu wleźli smakosze wysokich procentów.

 Nazajutrz rzeczywistość okazała się ciężka do zniesienia czemu trudno się dziwić. Spałem może ze dwie godziny.
W środku nocy obudziło mnie jakieś szuranie. Wychyliłem głowę i jeszcze szybciej ją schowałem zamykając wszystkie zamki. Skunks!!! Skurwiela nie chciałem straszyć z wiadomych powodów, zadbałem tylko żeby nie wlazł nam na trzeciego do namiotu.
Do godziny siódmej zamknięte miałem tylko jedno oko, drugiemu przeszkadzało chrapanie Glacy...
Pobudkę zrobił, tak jak i poprzedniego dnia, Józek... strzelając ze straszaka do wrzeszczącego gawrona... Obora aż miło ;P.
Na nogi postawił nas pasztet serwowany przy rytmach "Eye of the Tiger". Do tego trzy Coronki na szybkiego i do boju!

 Piter wyskoczył jak szatan, z jęzorem na brodzie utrzymywałem go w zasięgu wzroku. Jak sam wkrótce przyznał - "wróciła mu jazda". I to było widać!
Glaca trzeźwiał owiewany poranną bryzą z wydechów kolegów :).
Po kilkunastu minutach walczymy z usterką bo "P" zgubił wydech.
Dojeżdża Don, który wraz z sympatycznym dziadkiem "obieżyświatem" pomagają doprowadzić sprzęta do ładu.
Glaca rusza przed nami żeby złapać rytm i już więcej tego dnia go nie widzimy. Obca grupa do której się doczepił zamiast na drugą połowę trasy wyprowadza go na pole namiotowe.

 Jak na złość nie mogę pokonać jednego z bardziej stromych wzniesień. Do tego zaczyna padać deszcz. Wdrapuję się tam dopiero za trzecim razem czego konsekwencją jest długa przerwa dla Pitra i Dona, którym udało się wskoczyć od razu.
 Ostro "prostujemy rury" bo po początkowym kryzysie wstępują we mnie siły witalne. Zmieniamy się na prowadzeniu a adrenalinowa frajda ulewa się nam uszami :).
Wyjeżdżając z odcinka specjalnego na drogę Don decyduje się na powrót do obozowiska, my tankujemy i wbijamy się spowrotem do lasu.
Dojeżdżamy dziadka, który wcześniej pomagał nam a teraz sam ma kłopoty. Urwał dźwignię zmiany biegów tak nieszczęśliwie, że nie udaje mu się wrzucić przełożenia. Nie możemy nic zrobić w tej sytuacji. Umawiamy się, że damy znać ekipie technicznej.
Jak się później okazało, jakimś cudem bieg jednak wskoczył i mam okazję jeszcze raz spotkać się z sympatycznym jegomościem na asfaltówce. Korci mnie żeby zrobić sobie z nim zdjęcie bo takiego dziwaka dawno nie widziałem. Jego odpowiedź jest zaskakująca.
- "Wiesz co? Ja zdjęcia nie mam nawet w dokumentach."
- "Dlaczego? - pytam
- "Nie pozwala mi na to moja religia. Ale jeśli bardzo chcesz, możesz sfotografować mój plecak!"
 Zaniemówiłem, choć teraz żałuję, że jednak nie cyknąłem mu foty "od tyłu", ogólnie fajna historia :).

 Ostatni odcinek Piter pokonuje asekuracyjnie. Rany na dłoniach nie pozwalają mu na szaleństwa, spokojnie wracamy do bazy...

 Zbieramy cały burdel jako jedni z ostatnich. Kiedy Borowik w kapciach popija ziołową herbatkę przed telewizorkiem (wyjechał pierwszy), my gnijemy w korkach na RT 17. Objazd wiochami trochę klaruje sytuację i wieczorową porą docieramy w swoje okolice.

 Zlot warty grzechu! O ile za rok się odbędzie (a mam pewne info, że niestety nie jest to zagwarantowane) nie wyobrażam sobie, żeby nas tam zabrakło! Ja w każdym razie nie postaram się zawieść ;P.


kurwa, ale mi się ten film podoba :D

pole namiotowe na boisku do palanta
wsio wpariadkie!
nadworny kucharz (personaliów nie ustalono)
nadworny palacz (Jackson)
nadworny konstruktor (Edison)
...i unikatowa konstrukcja nadwornego konstruktora ;P
a Wam z czym się to kojarzy? <lol>
namioty rosną jak borowiki po deszczu
chill out
HEJ, HEJ, HEJ SOKOŁY!!! ♫♫♫
samopoczucie trzeciej kategorii
PROboszcz
śpiący królewicz
papu
a pić się chciało jak we żniwa
Edison z Pitrem
postój na lemoniadę
podnośnik marki Baobab
ekipa prawie w komplecie
jest na czym oko zawiesić
Joe Superstar
do wyboru do koloru (byle był to pomarańczowy)
brudas ze stajni KTMa
brudas ze stajni Husqvarny
brudasy z mudpit-a
"Jak to? Nie ma już nic w coolerze???"
mamy forse i wolny czas ♫♫♫
fota z przedstawicielem organizatora - Bear Creek Sportsmen
nasz druch z trasy, 69 lat...
i jak tu nie lubić takiej imprezy :)