Późna jesień na kaktusowym polu - Hammer Run

Spodziewaliśmy się niskich temperatur ale nie wiedzieliśmy jak to się będzie miało do noclegu, jaki zabezpieczyliśmy sobie w ramach skromnego budżetu przewidzianego na Hammer Run. No i prawda jest taka, że trochę dało nam po dupie :|.

Padło pytanie czemu impreza organizowana jest dopiero w listopadzie. Może to kolizja terminów, może "zieloni" mieli coś do tego, nie wiadomo. Na pewno nie interesowało to tych, którzy przyjechali domami na kółkach. Tam mieli prąd, ciepłą wodę i kolorowe telewizory. My za to śpiwory, podwójne kalesony, spirytus oraz kawałek podłogi w Baranowozie i przyczepce towarowej z Uhaul'a. Zaserwowaliśmy sobie typowo staropolskie klimaty. Nie pierwszy raz zresztą ;).

oni
my

Zjechało się sporo wiary ale ciężko określić ilu było wszystkich. W każdym razie widać, że jest to popularny rajd. To, że jego data prawie zbiegła się z "wizytą" huraganu Sandy z pewnością niekorzystnie wpłynęło na frekwencję. Gdyby nie to, armia riderów byłaby dużo okazalsza.
W sumie braliśmy pod uwagę, że możemy być jednymi z nielicznych. I przyjdzie ścigać się wokoło drzewa z garstką podobnych nam przygłupów. No bo kto inny jak nie przygłup, kiedy ścisnął kryzys i każda kropla paliwa jest na wagę złota, jedzie wypalać etylinę bez żadnego zbożnego celu??? Skandal!!! ;P

plac parkingowy obok lasu

Piątkowy wieczór przedłużył się znacznie. Nie umknęło to uwadze sąsiadów, bo pierwsze pytanie jakie rano zastaliśmy to - "bezsenna noc, co chłopaki?". No ale jak tu pójść spać o ludzkiej porze, kiedy stos życiowych tematów aż prosi się o przedyskutowanie. I dopóki było jeszcze coś na dnie butelki, dyskutowaliśmy. O determinacji niech świadczy fakt, że musieliśmy przy tym stać na baczność bo usiąść nie było na czym. Myślę, że krzesełka były zadowolone z faktu, że o nich zapomnieliśmy. Zimna i wietrzna noc pod naporem tłustych dup to nie to samo co "czilowanie" w ciepłym garażyku ;P.

szef kuchni poleca -
kiełbasa la Borowik
obrady

Gdzieś pewnie koło drugiej zdecydowaliśmy się przepatrolować teren w okolicy obozowego ogniska. Zastaliśmy zgliszcza i trochę puszek po piwie. Popatrzyliśmy jak wół na malowane wrota i zawrotka. Odchodząc podjęliśmy jedno ważne postanowienie - wrócimy tu jutro, kiedy będzie grać muzyka :).

Efekt zbyt nagłego poranka - baterie w organiźmie wyczerpane do zera :(. Rozmazany obraz i wirówka w głowie nie pozwalały na delektowanie się podniosłą atmosferą zlotu w stu procentach. Mimo to zaczęliśmy powoli zbierać się do dzieła.
Pierwsi do okienek rejestracyjnych wyskoczyli Baran z Borowikiem. Wrócili z minami jakby zabrano im całe szczęście z ich życia.
- "Przejebane, sprawdzają wszystko..."
No to pozamiatane, przynajmniej dla niektórych. Ja nie miałem prawka na motor ani dowodu rejestracyjnego. Jędrek miał na sumieniu jeszcze brak ubezpieczenia. Zebraliśmy plik kwitów jakimi poratowali koledzy i niepewnym krokiem, ze spuszczonymi głowami ruszyliśmy ku świdrującemu wzrokowi "złego człowieka", od którego zależało nasze "być albo nie być". Przygotowałem sobie przemowę, na wypadek jeśli "zły człowiek" skarciłby mnie za "niemanie". Sprawa była prosta:
- "Szanowny Panie, jestem prawdziwym motórzystą i wiem jak się zachowywać na trasie, a to powinno wystarczyć."
I o dziwo, wystarczyło! Musiałem tylko odpowiedzieć na pytanie czy nie mam prawka na motocykl. Krótkie "noł" i lekko zafrasowany posterunkowy maluje mi czerwonym pisakiem na formularzu znaczek na wagę uczestnictwa w Hammer Run!
W Jędrka przypadku "noł" trzeba było powtórzyć trzy razy i ..."włala" :D.

zaraz odjazd!

Ścieżka zaczynała się bezpośrednio z polany w lesie. Ruszyliśmy gęsiego tak szybko jak umieliśmy. Inaczej nie potrafimy ;). Miałem wrażenie, że drzewostan jest dwa razy liczebniejszy niż w rzeczywistości i czułem jak sinieją mi usta. Ale co innego mogłem zrobić niż spierdalać przed kimś, kto był za mną? Tym bardziej, że Piter naciskał jakby miał zamiar rozjechać mnie niczym rozdeptać kakrocia ;P.

Trasy to po prostu profeska. Teraz już wiem, że każda coroczna impreza ma takie właśnie kapitalne szlaki. To samo było w Hancock na Quarry Run. Jedynie oznaczenia po odcinkach dojazdowych mogły być lepsze. Przez te liche znaczniki i moje niedopatrzenie zboczyłem asfaltówką ze trzy mile. I mimo, że byłem chwilę przed chłopakami to potem musiałem ich ścigać. Spotkaliśmy się na jakimś postoju ale szczegółów nie pamiętam.
Po drodze musieliśmy oczywiście walczyć z usterkami. Piter roztrzaskał lampę na drzewie co przyniosło zwarcie w instalacji i palenie bezpiecznika od startera. Tomek złapał flaka z przodu i dochodzę do wniosku, że on pewnie myśli sobie, że "jazda bez flaka jest byle jaka." Tak często mu się to zdarza, że nie fair byłoby przypisywać to pechowi. To musi być planowane ;).
Borowik za to popisał się defektem stulecia :). Zdzierało mu oponę z obręczy! Ratowali nas "sweeperzy" i to dwojako. Pomogli przy gumie oraz oddali znaleziony GPS Pitra. Szacunek dla nich!

Pierwszy dzień byłby w porządku gdyby nie to, że do południa chlupało mi we łbie. Całe szczęście, że zapas gorzałki skończył się w odpowiednim momencie poprzedniej nocy. Drugiego wieczora zostało po piwku, potem lekka poprawka na zbiorowym ognisku (z beki leciała już tylko piana) i koniec, bez szaleństw.
Baransky nie byłby sobą, gdyby nie zagadał z każdym kto był w zasięgu jego wzroku. Upatrzył sobie brygadę, twierdząc, że to muszą być "krajowi". Widać było, że ta jego ciekawość zżera go okrutnie. Nie było wyjścia, poszczuliśmy nim biednych nieznajomych. Baran miał nosa i wyszło, że faktycznie, ludzie są z Mielca i dobrze się bawią :). Pozdrawiamy! I mam nadzieję, że pozostał po tym spotkaniu jakiś namiar na nich, całkiem fajnie byłoby w przyszłości coś zaplanować :).
Warto wspomnieć, że miłym akcentem była grająca na żywo kapela rockowa. Zapodali dużo klasycznych kawałków, a noga sama dygała w rytm. Na solo harmonijkowe wparował na scenę jeden z uczestników rajdu. Można powiedzieć, że był to najlepszy muzyk wsród motocyklistów i najlepszy motocyklista wśród muzyków ;). Skończyli entuzjastycznie przyjętym "Cocaine" i zamknęli wieczór życzeniami bezpiecznej jazdy następnego dnia.

rock n roll NOT DEAD!
obróbka cieplna pupci

Problem zimna pojawił się dla mnie gdzieś koło czwartej nad ranem. Moje styropianowe łoże i solidny śpiwór nie podołały gdy na zewnątrz temperatura spadła do -2°C. Dzwoniłem zębami jeszcze ze dwie godziny aż przyszła pora wstać.
Dobrze, że Tomuś zabrał ze sobą legendarny "kociołek". Najprostsze jedzenie na świecie podane na ciepło postawiło nas na nogi. W ogóle całkiem inny dzień się szykował bo odchodziła walka z kacem. Jedynie Borowik miał problem z ubitą ręką, kontuzjowaną od wczoraj. Poniewierał się gdzieś na trasie i pozostała po tym bania powyżej nadgarstka.
Piotrek na szybko wstawiał klocki hamulcowe na przód, które posiał gdzieś w lesie. Dobrze, że zabrał worek części ze sobą, inaczej miałby "ślepy hebel" ;).

polarnik w naturalnym środowisku ;)
... a ten mówi, że mu tak wygodnie :D
bez kociołka ani rusz
w tych warunkach lizanie grozi przylepieniem!
szybki remoncik :)
tego chłopca lepiej ubierać
niż żywić...

Tomek zaplanował wypróbować jak jego nowa Kuśka, za którą dał naprawdę niewiele, będzie się sprawować w tych warunkach. Chłop był tak zaaferowany, że wyprowadził nas na manowce już na samym początku. Zacząłem drzeć mordę, że jedziemy szlakiem gdzie nie ma strzałek. Za chwilę zawróciliśmy obierając właściwy kierunek.
Nie ujechaliśmy daleko bo zesrało się łożysko w tylnej piaście u Jędrka. Szczęście w nieszczęściu, że byliśmy niedaleko od placu parkingowego. Miał wrócić, zabrać koło z Tomkowego "Kata" i jakoś nas dogonić. Zrobił dobrą robotę bo na postoju z hot dogami byliśmy już w pełnym składzie. Przepraszam, nie do końca. Borowik, jak to Borowik, wystrzelił i nie oglądając się na nas doczepił się do jakiegoś obcego ridera. Podobno było im razem jak w niebie :].

Takiej jazdy jak w drugi dzień Hammera chyba jeszcze nie miałem. Większość loopa jechaliśmy we trzech - Piter, Tomek i ja. Stara gwardia nie odpuszczała młodzikowi nic a nic, czym chyba był troszeczkę zaskoczony :).
Praktycznie nie zatrzymywaliśmy się ani na chwilę. No chyba, że sytuacja tego wymagała, np. przygasł motor Pitra i trzeba było go kopać.
Wgryzaliśmy się w te świetnie wyjeżdżone bandy, trzymając bardzo równe i szybkie tempo. Co można więcej powiedzieć - rewelacja! Na koniec miska roześmiana i przybicie piąteczki za genialną współpracę. To jest to!!!
Nawet wczoraj (dwa dni po imprezie) cmokaliśmy z Tomciem na to co było. To uzależnia!!!

zmotoryzowana dzicz ;P
XD
amerykańska kuchnia polowa
wbrew pozorom tu nie trzeba stać w kolejce :D

Po powrocie miał być zmontowany filmik. Chciałbym w tym momencie uciąć wszelkie spekulacje na ten temat - filmiku nie będzie, a już tłumaczę dlaczego. Niestety zawiódł mój zmysł technika. Niewydolność zestawu GoPro nie była winą słabego styku karty pamięci, podejrzanej baterii czy sił nadprzyrodzonych, jak przypuszczałem. Namieszałem sam w ustawieniach kamery. Ostatnio zainstalowałem najnowsze a zarazem rewolucyjne oprogramowanie wewnętrzne dla HERO 2. Zawiera ono profil Protune i tu właśnie jest pies pogrzebany. Kusi on swoim potencjałem, na co i ja dałem się nabrać. W rzeczywistości prawie podwojony strumień przesyłu danych nie przynosi rewelacyjnych rezultatów jeśli chodzi o jakość obrazu, za to zwiększa wymagania dla kart pamięci. Dlatego moja karta totalnie wysypała się podczas Hammera. Bitrate Protune'owego wideo oscyluje w granicach 35 MB/s a wydolność pamięci flash to w porywach 30 MB/s. Nie ma cudów, tu nawet Salomon nie pomoże. Na nową HERO 3 spojrzę więc chłodnym okiem, nie ma co się napalać. Jeśli Protune ma być jego siłą napędową, a kosmiczne rozdzielczości nieuchwytne dla kart, to ja poczekam raczej na jakąś rewolucję. Jak wydawać pieniądze to na rzeczy wartościowe a nie gówno w pazłotku... Temat mam na tapecie i będę drążyć...

Things to do:
- Rozejrzeć się dobrze w kalendarzu na 2013 czy nie ma podobnych imprez na przestrzeni całego roku.
- Brać na serio przygotowywanie sprzętu do każdego takiego wypadu, bo za olewkę słono się później płaci (a już odpowiednie przednie opony to podstawa ;P).
- Dopracować scenariusz na wypad wypożyczonym camperem.
- Godnie gospodarować czasem i planami rodzinnymi aby urwanie się z domu na cały weekend nie było gorzką pigułką dla familii.
- Podjąć walkę z alkoholozmem.

Czas spędzony na kaktusowym polu uważam za zajebiście satysfakcjonujący. Dzięki chłopaki!
Wszystkim dedykuję piosenkę, której melodia zapadła nam wszystkim głęboko w pamięć. Trzeba przyznać, że Baran ma szeroki repertuar, tyle, że z niego nie korzysta. Za to potrafi przekonać całe otoczenie do jednego kawałka. Mi to wygwizdywane "o o o o - oł" do dziś huczy w łepetynie...



kaktusowe pole - tu byłem :)
tą jadalnię odwiedzali już "nasi"
Thumbs Up for Hammer Run!!!

AKTUALIZACJA:
Sytuacja jaka przydarzyła się gościowi w filmiku, który wsadziłem kilka postów wcześniej miała miejsce także na Hammerze. Znaczy się, popularność rodzi zazdrość a naśladownictwo jest jednym ze sposobów na lans. Nie, no sorry, czarnym humorem pojechałem :/. Jak na to patrzę to mnie giemba swędzieć zaczyna.


Przyjąć kikuta na policzek się da, jak widać. Ale jakby to miało być (tfu!!) oko, to nie daj Bóg. Bez gogli się nie ruszam i chcę jak najszybciej zapomnieć, że czasami je zdejmowałem :/.