Kuggamugga 2013 - wielka flota zjednoczonych sił


Czas do końca kwietnia zaczynał się nieznośnie dłużyć. Kalendarz imprez ułożony przez niżej podpisanego alarmował, że zbliża się święto weekendowych wojowników - dwudniowa delegacja w Hancock, sygnowana dziwną nazwą - Kuggamugga, a "Kogel Mogel" po naszemu ;).
Z dnia na dzień zamiast bliżej, zaczęło się robić coraz dalej. Po prostu kiedy chcesz, żeby czas napier... to on jak na złość się ślimaczy. W piątek kumulacja telefonów i sms-ów sięgnęła apogeum. Napromieniowanie naszych biednych mózgów przekroczyło pewnie znacznie to co "przyjęli" mieszkańcy Pripiatu prawie równo 27. lat temu.

Jak przypomnę sobie piątkowe, spóźnione zakupy na imprezę to... Normalnie koncert życzeń. Miałem wejść do marketu po kilka ziemniaków, colę i bodajże ketchup. Noc mnie poganiała a ja wózkiem - kolosem manewrowałem, jak natchniony, między dobrami wszelakimi Pathmark'u. Piter w aucie obgryzł już pazury u rąk i nóg a mnie jak nie było tak nie było ;). Przy kasie zjawił się sam prezydent firmy, z gratulacjami i bonem upustowym na papier toaletowy. No bo naprawdę dałem im zarobić, nie powiem. Ale musicie wiedzieć, że nie zmarnowałem tego czasu na gówna. Znalazłem np. ogórki kiszone w trzech smakach, majonezik z pierwszego tłoczenia i pakowane próżniowo polskie kiełbaski z bizona ubitego gdzieś w Arizonie. Wszystko w dużych ilościach bo zdrowi jesteśmy i apetyt dopisuje. I przede wszystkim - ja wiem jak rozumieć słowo "wytworny raut" ;P.


wiodło nam się nie najgorzej :)

Człowiek uczy się całe życie. Pamiętając "przeboje" jakie nieomal zrujnowały nam Hammer Run, przyjęliśmy roztropną taktykę na wiosenne biwakowanie. Wiadomo było, że nie damy rady nocować pod chmurką, a nawet w przyczepie trzeba będzie liczyć się z dyskomfortem spania w niskich temperaturach. Praktycznie wszyscy zaopatrzeni więc byli w porządne śpiwory, łóżka polowe i materace. Ale warto było wykazać się tak daleko posuniętą ostrożnością - ocaliliśmy od oblodzenia nasze zgrabne tyłeczki :). Szkoda tylko, że przywilej bazowania w dwudziestostopowej przyczepie był, niestety, jednorazowy. Szwagier Barana opchnął to cudo zaraz po naszym powrocie. Szkoda, tyle planów na jej podstawie już wysnuliśmy...


larwy jakie czy co???

Impreza bardziej przypominała piknik niż hardcore'owy event. Co nie oznacza, że na trasach było lekko i przyjemnie. Czasami wręcz przeciwnie i przejechanie trzech, ciekawie dobranych przez organizatora okrążeń - jedno po drugim, było raczej nie do zrealizowania. Znaczy na upartego pewnie by się przeczołgał ale po co? Piwko krzyczy z lodówki, to je ominę i pojadę o suchym pysku? No way! Po każdym loopie obowiązkowo cumowaliśmy więc przy obozowisku, żeby zregenerować się w odpowiedni sposób :).

Kugga okazała się próbą dla nowego sprzętu Pitra. Założę się, że o starym klekocie zapomniał zaraz po starcie. A jako, że chłop zbyt wylewny nigdy nie był, recenzja pod koniec dnia była krótka i konkretna - "Zajebiście!"


marchewkowe wymiociny ;)

Nie można także pominąć jego wkładu w dobro ogółu, jakim niewątpliwie została beka robiąca za palenisko. Nic lepszego nie mieliśmy i nic lepszego nam nie trzeba. Jak jeszcze dorzucimy do tego podpałkę rodem z nieba (drewutni Barana), to robi się aż nazbyt miło ;P. Ale oby tak zawsze :).





Mistrzostwem świata było przejechanie przez (na nasze oko) trzylatka przez loop numer 2. W asyście starszyzny ta mała pchła przeskoczyła 8. mil wcale nie łatwego terenu! No i jak taki brzdąc za 15 lat ma nie zdobywać medali? Kartę z tym filmem niechcący sformatowałem, razem z resztą cennego materiału. Już to odchorowałam ale i tak nie jest mi z tym lekko...


krawaty wiążę, usuwam ciąże
w telewizorze gadajo, że zdrowe!
Harlem Shake by Endurozjeby :)

Poważniejsze defekty nas ominęły, jedynie żeby tradycji stało się zadość Borowik tracił wiatr w kole a Jędrek miał co robić (rękami Barana) przy gaźniku. Ale dam głowę, że reszta pozostałości szlamu w odstojniku jest tam do dziś. Bo u Andrzeja tacy gaźnikowi "nieproszeni goście" mogą czuć się bezpiecznie. Gospodarz ma w dupie takie szczegóły i pewnie jeszcze długo będą tam rezydować jak u Pana Boga za piecem :/.

Największym przegranym Kuggi, jeśli można tak powiedzieć, był Banan. Naszykował swojego pomarańczowego Kamaza na gościnne szutry Upstate NY ale zamiast konsumować wdzięki tamtejszej przyrody w asyście klekotu swojego singla, udeptywał trawę na placu. Czekał, nieboga, na Jerry'ego, który zapowiadał przybycie na sobotni poranek. Coś stanęło mu jednak w poprzek i nici z wypadu. Czasem bywa i tak.

Nie mogę wyjść z podziwu a zarazem cisną mi się na myśl pytania odnośnie "kultury spożycia" w odniesieniu do tej imprezy. Jeszcze niedawno nie do pomyślenia (w moim skromnym mniemaniu) było obudzić się rano po inauguracyjnej nocy, bez uczucia "przerwy w programie". To całkiem nowe ale miłe doświadczenie. Kto wie, może jeszcze kiedyś będę mieć taką przyjemność ;P.



Budujące jest to, że wreszcie spotkaliśmy się w szerszym gronie. Odrodzili się Glaca z Maxem (mam nadzieję, że wejdzie im to w krew),  a z doskoku zaatakowali amerykańce - dwóch Don'ów i jeden Rob :). Wszystko zagrało i bawiliśmy się prawie trzy dni we własnym, ekskluzywnym towarzystwie. Czego więcej trzeba?

Nie ma to jak Wielka Flota Zjednoczonych Sił! Mam rację?