Ważna informacja!

Do mediów wyciekły materiały o które od dawna zabiega cały świat sportów motorowych. Chodzi o dokumentację z zaawansowanych metod treningu, które stosują jeźdźcy z czołówki Pucharu Świata. Śmiało można to nazwać "nową drogą do sukcesów" lecz wiąże się to z przełamaniem pewnych stereotypów. Rzecz dla ludzi odważnych i ambitnych, nie stroniących od eksperymentów.
 Znaleziskiem tym podzielił się ze mną Baransky z prośbą o zachowanie tego w ścisłej tajemnicy. W związku z powyższym zdjęcia nie zamieszczam bezpośrednio na stronie bloga lecz udostępniam na zewnętrznym serwerze. Zainteresowanych proszę o dotrzymanie zasady poufności informacji.
Dziękuję.

--> Kliknij tu aby zapoznać się z materiałem <--

Galeria pucharów

Doszedł następny (można już śmiało powiedzieć, że przewidywany) sukces do Borowikowej kolekcji. Trzecia pozycja w "C Open" wyjechana w Ridge Riders Hardwood Hare Scramble. Patrząc na tabelę okrążeń wywnioskować można, że Gregor w miarę upływu czasu doznawał przypływu sił. Po pierwszej pętli był ósmy by sukcesywnie w miarę czasu piąć się wyżej. Potwierdza to tezę, że jest dobrze przygotowany kondycyjnie, co jak wiadomo jest sprawą kluczową jeśli chce się na motocyklu robić coś więcej niż tylko amatorską turystykę.

 No cóż, będąc trzecim ciężko pewnie nie pozbyć się myśli jak by to było stanąć na podwyższeniu i mieć pod stopami "jedyneczkę". Myślę, że taki sen Borowikowi zdarza się równie często jak inne z gatunku przyjemnych. Jak widać jest szansa żeby go urzeczywistnić. Zatem do boju Little Mushroom, kuj żelazo póki gorące!!!
Gratulacje!


Wyniki ze strony ECEA

P.S. Jackson zasłużył na klapsa bo dojechał jedenasty... Żart! Jest ok, tylko jedno okrążenie mniej niż najlepsi wstydu przecież nie przynosi :).

Nightride - tylko dla tych co wiedzą, że mają "zryty beret"

Nikt tu nie zadawał pytań, za dobrze się znamy. Dlatego właśnie doszło do takiej eskapady. Niedziela nie pasowała do końca więc spakowaliśmy się sobotnim popołudniem by szukać przygody po zmroku.

 Auto zostawiliśmy na zapleczu Walmartu i wcale nie wmawialiśmy sobie, że będzie dobrze. Raczej tak na fifty - fifty albo się uda albo policyjna laweta odciągnie nasz dobytek w siną dal.

 Początek odbył się jeszcze za "widności", zdążyliśmy przeskoczyć RT 309. Stanęliśmy w krzakach bo zauważyłem, że moja (pożyczona od Tomcia) lampa na kask nie świeci. Przetarła się izolacja przewodu i trzeba było to załatać. Z oświetleniem trochę męczyli się też "młodzi" ale jakoś opanowali sytuację.

 W lesie zrobił się już półmrok. Dotarliśmy na szczyt wzgórza, które ciągnie się wzdłuż miast. Zrobiliśmy postój na polanie z jakąś dziwną konstrukcją. Wtedy nie wyglądało to jeszcze na plac budowy ale po czasie okazało się, że jednak ktoś stawia tam chałupę. Miejsce dosyć dziwne, dla odludków raczej ale co kto lubi...

plac budowy

 Ciężko było się przedzierać przez tą gęstwinę dlatego zjechaliśmy spowrotem na asfalt. Za jakieś dwie mile znowu pakujemy się na szlak, w większości poruszamy się szutrówkami.
Krążymy po okolicy aż w pewnym momencie widzę, że Józek dziwnie nerwowo odbija na wzgórze. Trawa po pas a on drze pod stromiznę na przekór wszystkiemu. Urządził sobie polowanie na sarenkę co się błąkała bez obstawy. Mi kaktus na łbie zaczął wyrastać bo wiem, że zwierze w takiej sytuacji może wykorkować na serce. Wydrzeć się na chłopa nie da rady bo huk motorów, ręką też nie machnę bo nikt nie zauważy, no rozpacz. Wziąć tylko kija wsadzić w szprychy, ech...

 Przeskakujemy na drugą stronę drogi i trafiamy na "zaawansowane" single i wiele dróg typowo quadowych. Kręcić by się tu można całą noc. Byle mieć GPSa bo zamotać się w tej siatce ścieżek jest bardzo łatwo, tym bardziej, że okiem sięgnąć można tylko tyle co wyświeci lampa.

 Trochę z głodu a trochę z potrzeby zatankowania meldujemy się na stacji Turkey Hill w Nesquehoning. Budzimy powszechne zdziwienie bo jest prawie północ a tu czterech świecących jak bożonarodzeniowe choinki brudasów, raczy się hotdogami jakby nigdy nic. W roli "bohaterów" czujemy się wybornie. Jeszcze chwila ceremonii i odprowadzani pożądliwymi spojrzeniami finezyjnie wykolczykowanych dziewcząt znikamy w mroku. Tak się robi zamieszanie na wsi!

 Na wylotówce odkręcamy bo na McDonald's przyczaił się glinowóz. Pewnie i tak przedłożyliby kolację nad obowiązki służbowe ale woleliśmy tego nie sprawdzać. Odbijamy w pierwsze, lepsze chaszcze. Nie decydujemy się jednak na walkę z ciężkim singlem, którego pokonaliśmy jeszcze przed wizytą w miasteczku. Wilgotność powietrza jest tak duża, że ciężko oddychać a pot zalewa oczy. Zgnilizna totalna! Zabójstwem byłoby teraz wdać się w przepychanki z cudami natury. Jedziemy trochę dalej, w przychylniejszy teren. Co ciekawe, prawie "nadziewamy się" na jakichś mundurowych na quadach. Ja widziałem tylko światła ale Józek twierdzi, że to była Policja. Niezłe jaja, czyżby stawiali na patrole nocne na kopalniach? Trochę nie chce mi się wierzyć ale może...

 Kulminacyjny moment każdej jazdy na Klarze to osławiony "potoczek", na wspomnienie którego mdleją nawet PRO riderzy (a może w szczególności oni, hehe). Tutaj okraszony godziną 2AM smakował znakomicie ;P. Normalny człowiek nie zaakceptuje takiego hobby. Bo trzeba mieć właśnie "to coś" - zryty beret! ;).

 Powrót był już na wysokich obrotach. Czułem, że drzewa kłaniają się przede mną a ścieżka dziękuje, że tak pięknie ją "bobruję" ;P. Jak człowiek jest w gazie to aż miło odkręcić manetę. Te piekielne single przy Burma Rd warto robić pod koniec zamiast męczyć je kiedy jazda jest jeszcze "kwadratowa". Amen.

Toyota Pitra stała tak jak ją zostawiliśmy, nikt się nie przyczepił. Dobra nasza :).

 LEDówka, którą zamontowałem do kierownicy spisała się na medal. Na dobrą sprawę widok 20 metrów przed motocyklem jest wystarczający żeby komfortowo, w dobrym tempie przemieszczać się po wybojach. Jedynie przy hardcoreowych, wolnych odcinkach warto byłoby mieć ją na kasku. Wtedy można oświetlać nawet to co się ma pod nogami albo przeczesywać teren po bokach.

 Na zabójcze letnie temperatury takie nocne pojeżdżenie może być dobrą alternatywą. Co prawda nie jest chłodniutko a "humid" nie mniejszy jak za dnia ale panują znośne warunki. Kupuję dodatkowe "latarki" :).


godzina duchów w Nesquhoning
powrót (4:20am)
Pitrowy czarnuch
kawa na ruszenie krwioobiegu
wreszcie w garażu! teraz tylko zebrać myśli...
prawie jak śniadanie w Sheratonie
garść refleksji po jeździe
godzina 6:17 rano... rozchodniaczek ;P

"Chcącemu nie dzieje się krzywda"

Dzięki Bogu długo, oj długo, nie było poważniejszej kontuzji wśród naszych zawodników. Jednak "dzięki" pechowi jaki dopadł Tomcia ostatniej niedzieli niechlubna lista "historii uszczerbków na zdrowiu" niestety wydłuża się.
Na jakimś ciężkim podjeździe zahaczył czubem buta o kamień, który podwinął mu stopę pod podnóżek. Bardzo częsty w sumie przypadek tym razem brzemienny w skutkach.
Doktor ocenił, że czeka "połamańca" miesięczna albo w najgorszym wypadku nawet dłuższa rehabilitacja.
Jedno zło, że noga może boleć i trzeba to przeczekać. Drugie zło, że w najbliższy weekend Tomuś co najwyżej wypije browarka za naszą jazdę na Pensylwanii. Trzecie zło jest uwierające jak kołek w dupie! Za trzy tygodnie impreza w Hancock, NY - Quarry Run!
 Obiecywaliśmy sobie, że zrobimy dwudniowy wypad już w poprzednich sezonach. Zabrakło determinacji. W tym roku szykuje się bomba dlatego kiedy zobaczyłem zdjęcie kulasa Toma obwisło mi wszystko.
 Co tu można wymyślić? Zero fajek, mleczko w dużych ilościach, ruchanko tylko "na leżaka" żeby nie forsować nóżki.
Mam przeczucie, że da radę, przecież do 4 sierpnia zostało jeszcze trzy dłuuugie tygodnie ;P.

 "Volenti non fit iniuria" (Chcącemu nie dzieje się krzywda) - jeździ się, więc ze wszystkim się trzeba liczyć. Takie rzeczy to betka, oby nic poważniejszego nikogo nie zaskoczyło. Ogólnie - nie wymiękamy! A Tomuś to już na pewno! :)

Przed weselem musi się zagoić i huj!

Sprawiedliwość rzeczy martwych

Po dwóch sezonach przerwy do grupy miał doskoczyć Piter. Jego motor stał odłogiem bo na głowie miał sprawy przeprowadzki i szykowania nowego lokum. Teraz gdy już chałupa odpicowana jak się należy, chce więcej czasu poświęcić na zaniedbane siłą rzeczy hobby. Z zadowoleniem przyjęliśmy tę nowinę i umówiliśmy się na wyjazd.

Piter z rana był gotów jako pierwszy, my raczej w ślimaczym tempie wyjechaliśmy spod garażu, nic nowego. Spóźniony Jędrek próbował jeszcze ratować swoją twarz i przyleciał na miejsce taksóweczką. Wow, szacunek! ;)

Złapaliśmy się już w trasie, cisnęliśmy żeby odrobić czas. Na miejscu my zaparkowaliśmy tam gdzie zwykle, Piter nie mając za szybą zezwolenia zostawił auto na terenie Home Depot.

Ogólnie chcieliśmy "nowicjuszowi" pokazać piękno tych stron z naciskiem na przejebane technicznie odcinki ;). Już po 5 minutach trzeba było brać się za dętkę w przednim kole Barana. Przy naprawie zaszły różne dziwne konfiguracje ideologiczno - sprzętowe wskutek czego oglądamy kawał dobrej sztuki kowalskiej.
W międzyczasie dowiadujemy się że duet Piter - Jackson potrzebuje pomocy bo od silnika młodego odseparował się jakiś tajemniczy element. Tomuś bierze na siebie misję dostarczenia im śrubokręta. Wracają uśmiechnięci i pełni wiary, że to ostatnie niepowodzenie tego dnia.
Czy stanie się według ich mniemania, czy będzie to jazda miła, łatwa i przyjemna? Tego dowiecie się czytając dalszą część sprawozdania, zapraszam :).

 Obraliśmy kierunek na Tamaqua żeby kontynuować przeczesywanie terenu w stronę Jim Thorpe, które zaczęliśmy jakiś czas temu. Lecimy podjazdem w stronę linii wysokiego napięcia. Oglądam się co jakiś czas ale nie widzę Pitra. Musimy zawrócić. Dolatujemy do rozbitka a tam obraz nędzy i rozpaczy. Łożysko w przednim kole "Elektryka" wyszło bokiem. A takie nowe było, amerykanskie ;).
Przypuszczalnie zawinił niewłaściwy montaż, smutne lecz prawdziwe. Patrzymy jak zahipnotyzowani na to koło ale ono od tego za nic nie chce się naprawić. Uściski i ciepłe słowa, potem rozstanie. Nienawidzę rozstań ale powstrzymałem się od łez. W milczeniu odjeżdżamy w przeciwne strony, załoga w rejs a Pit do auta. Nie tak miało być ale następnym razem damy radę.

 Kończąc morderczego, "przymusowego" singla przy Burma Rd robimy przystanek. Czas na naprawę ładowania w sprzęcie Jędruli. Stać bezczynnie to przecież grzech, przymajmniej dzisiaj...
Dzwoni  "Momento". To jeden z paru amerykańców z którymi skumaliśmy się buszując w terenie. Jakoś ciężko idzie mu wytłumaczyć gdzie się znajdujemy chociaż miejsce to zna jak własne podwórko. W końcu  docierają do nas razem z Donem, jest nas w takim razie silna ekipa!
Cóż jednak z tego skoro za chwilę Jacuś łapie kapcia. Ja już się na to uodporniłem, próbuję zająć się czymś miłym. Trochę leżę na glebie, trochę oglądam motorki, trawkę przeżuwam.
Napatoczył się jakiś turysta, człowiek w wieku mojego ojca, z plecaczkiem i wielozadaniowym kijkiem leszczynowym. Pogadaliśmy o pogodzie, terenie i o atakach miśków na bezbronnych gości, którzy odważnie acz nieroztropnie trafiają w te okolice. Podobno kręci się tu monstrum co i pożreć by potrafiło. Wyciągnęliśmy od jegomościa parę rad jak należy postępować w sytuacji oko w oko z napastującym sierściuchem. Wziąłem to sobie do głowy, nie wiadomo kiedy i gdzie ocali nam to dupę.

 Baran podszykował brykę Jacksonowi (zrobił to w dwóch ratach bo za pierwszym razem klejenie puściło) i mogliśmy wreszcie ruszyć. Zjazd z power lines w stronę miasta, potem odcinek kiedy jedziemy nasypem wzdłuż torów. Tam właśnie spotkało nas dosyć stresujące zdarzenie.
 Jechałem pierwszy, całkiem dobrze rozpędzony, kiedy na łuku, zza drzew wyłonił się pociąg. Może nie zasuwał wariackim tempem ale sumując nasze prędkości naprawdę szybko zbliżyliśmy się niemal na odległość wyciągnięcia ręki. Wkradła się panika bo pan maszynista dał po klaksonie tak, że uszy nam powiędły. Myślę, że gość też miał w porach dobrze narobione i pewnie poleciało parę "faków". Momento z mega wytrzeszczem oczu rzucił:
-"Kurwa, tego się nie spodziewałem!".
No tak, któż mógł się spodziewać pociągu na torach, sytuacja wielce niecodzienna ;P.
 Spierniczyliśmy stamtąd jak najszybciej bo trzeba się było liczyć z tym, że wiadomość o tym incydencie może dotrzeć do stróżów prawa a wtedy mogli by nas ładnie uczesać ołowiem.

Na drugiej stronie Rt 309 zaczynają się urocze ścieżki co docenił Don, będąc tam pierwszy raz.
- "Hej, skąd wy wiecie którędy jechać?"
- "My wiemy jak wiedzieć, koleś." - pomyślałem.

 Pokręciliśmy się chwilę zawijając tymi fajnymi serpentynami po czym Baran dobił nas nowiną - zesrało się łożysko na tyle. Normalnie nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Nawet nie chce mi się liczyć która to już wpadka tego dnia, a samej jazdy jak na lekarstwo.
 Zobojętniali wleczemy się na Turkey Hill w Tamaqua i zostawiamy tam dwóch ludzi. Reszta najkrótszą drogą ma wrócić do auta więc wykonujemy "lot techniczny".
W czasie tegoż "na deser" boleśnie obijam sobie jaja o zbiornik paliwa, za co dziękuję Robowi i Donowi. Tak się wlekli na długim podjeździe, że będąc za nimi wybiłem się z rytmu i zacząłem na swoim motocyklu efektowne rodeo.

Powrót na stację zajmuje nam ok. dwóch godzin. Zbieramy się z poczuciem wielkiego niedosytu.

 Debiut Pitra nie wypadł okazale bo zatrzymała go awaria. Jazda pozostałych wyglądała jeszcze bardziej komicznie. Suma sumarum przez te defekty porządnie nie pojeździł nikt. Tu chyba zadziałała sprawiedliwość rzeczy martwych, o ile coś takiego wogóle istnieje ;).

kurrr... znowuuu...
czegoś tu brakuje
duch Flinstonów wyczuwalny aż nadto
Pan Doktor przy zabiegu
cięzko byłoby znaleźć lepiej odpicowaną brykę od Momentowej
(no może nie licząc mojej<lol>)
marzenie każdego jeźdźca - leniucha ;P
w ukryciu oczekujemy na koniec operacji przy dętce
żebym miał puścić kleksa
to i tak tam wlezę następnym razem
Rob vel Momento i Don
jeszcze chwila koncentracji przed drogą powrotną

Koniec sezonu ;)

Na rozgrzewkę przed jazdą dobrze jest rozruszać stawy i mięśnie. Takie dwie, trzy minuty rozciągania zawsze dobrze wpływa na samopoczucie. Trudno jednak uznać za celowe maksymalne forsowanie organizmu na wstępie. A taką właśnie metodę zafundował nam Jackson.
 Ledwo ruszyliśmy a młody wpadł na pomysł żeby pognać tak żeby było najweselej, czyli sposobem "jeździec szybki ale bez głowy". Zjechał przepastną stromizną, która okazała się drogą jednokierunkową. Czyli żeby się stamtąd wydostać, trzeba było wydrapać się spowrotem na szczyt. Oczywiście to już przerosło rycerza i reszta musiała złazić do niego i pchać w ten zajebany upał jego chabetę do góry.
Ja serce miałem już w gardle, ogień w klacie a nogi nie chciały iść. Józek po męczarniach wyrwał sprzęta do góry po czym puścił parę uszami i nosem. Jacuś zebrał opierdol i powoli zaczęliśmy się zbierać do drogi.

 Pierwsze mile były kryzysowe, w takim żarze jaki lał się z nieba nie mogliśmy się zaaklimatyzować. Ledwo dawaliśmy radę utrzymywać się na motocyklach więc chcąc wykonać plan musieliśmy się spiąć.
 Poprzedniego dnia w okolicy jechał rajd enduro i chcieliśmy wpaść na jego trasę. Sami nie dalibyśmy rady znaleźć tego miejsca ale posiłkując się wiedzą spotkanych po drodze riderów trafiliśmy wreszcie na właściwą ścieżkę. Zdziwiło mnie to, że była nie mniej wymagająca niż te z harescramble, może nawet wręcz przeciwnie. Było bardzo wąsko, ślisko i wyboiście. Jednakże odjechaliśmy co trzeba, bośmy nie końskim moczem robieni.

 Po jakimś czasie zboczyliśmy ze szlaku z pomysłem na udanie się w kierunku RT 81 po to żeby znaleźć tunele pod autostradą. Józek trochę zagrzebał się w sieć miasteczek na tym obszarze i dużą część czasu spędziliśmy na walce żeby się z tego wyplątać i jechać wyłącznie offroadem. Udało się to w okolicy Buck Run gdzie wcześniej miałem już okazję być i kojarzyłem tamtejsze tereny.
 Przeprawialiśmy się przez rzekę, a tam już pełny hardkor. Jak zawsze gdy wchodzi w grę jazda po głazach zatopionych pod wodą. Koniec tej męczarni uwieńczyła wizyta nad krystalicznym rezerwuarem, było błogo...




 Kąpiel wpłynęła na nas odświeżająco i mobilizująco. Jadąc wzdłuż RT 81 mamy miski uśmiechnięte do ucha do ucha bo całkiem ciekawie tu ktoś wyrył koleiny.
 Pierwszy tunel (którego koledzy nie zauważyli) zdawał się niemożliwy do przejazdu, rozlewisko przy nim wyglądało na zbyt głębokie. Przejeżdżamy autostradę "klasycznie" ją przecinając i "węszymy" po jej północnej stronie. Naprawdę jest gdzie pojeździć. Drugi tunel odnajdujemy po niedługim czasie i ten jest komfortowy. Zapisuję punkt, będzie na przyszłość :).

 Krążymy po okolicy aż wreszcie wpadamy na singiel jak marzenie, istny błotny rollercoaster! Gdyby nie to, że kończył się niespodziewanie zupełnie niczym w środku lasu dałbym mu "Like It!" na Facebooku ;P. A tak kombinacje bo robić nawrotu nie było sensu, po prostu byłaby to misja nie do pokonania biorąc pod uwagę jak trudne zjazdy przed momentem pokonywaliśmy.
Każdy bierze się na swój sposób i walczymy bandycko ryjąc ściółkę. Efekt - obita noga Józka, który jednak mimo tego wdrapuje się prawie na sam szczyt gdzie zaczynaliśmy zjazd. Pozostali walą w dół ale tutaj też słodko nie jest. Jędrek i ja jakoś dajemy radę ale bracia pakują się w tarapaty. Tyle szalonych gleb pod rząd chyba nigdy nie zaliczyli. Szczególnie Tomuś wyglądał na zdruzgotanego co wywołało u niego szybkość i wściekłość.
Ponad wszystkie te złe emocje wyrasta jednak suchota w gardle. Na szczęście jest strumyk! Ryje do ziemi i zasysamy! To jest to!

 Wyjeżdżamy do asfaltówki i dzielimy się na grupy. Ja z Tomkiem jedziemy po trucka a Jackson i Jędrek będą robić za sanitaruiszy przy kontuzjowanym Józku.
 Wracamy do nich może po półtorej godzinie odnotowując znaczną poprawę w samopoczuciu poszkodowanego. Razem z Jacksonem rozdzierają mrok snopem białego światła "ledówek" i natarczywym turkotem wydechów, nie dając pożyć leśnym stworzeniom. Młodość ;P...

Na jazdę w takich warunkach pogodowych można tylko rzec jedno - koniec sezonu ;).


o ten jeden funcik za bogato ;P
piwo ukształtowało to piękne ciało
fajura # 1
fajura # 2
499???
polana gdzie odbywały się odpoczynki po karkołomnym zjeździe