Rozbrat z kciukiem

Ciężko napisać o imprezie pozytywnie jeśli załogant ląduje w szpitalu. Mimo, że zdarzyło się parę interesujących rzeczy w temacie zwiedzania i przeprawy to nieprzyjemny niefart Jacka zupełnie zdominował wczorajszy wyjazd.

A było to tak:
Pełzaliśmy dobrą godzinę żeby pokonać kurewsko niewygodny zjazd. Udało się wreszcie jakoś, a chcąc nadrobić trochę czasu, pocisnęliśmy ustrojonymi w jesienne kolory alejkami przy Girardville. Zaglądaliśmy też w boczne dróżki ale tylko dlatego, żeby nie wpakować się do samego miasta. Ogólnie kurs był na Centralię, z zamiarem jak najszybszego wstawienia się tam.

Kątem oka uchwyciłem, że po lewej stronie pojawił się naprawdę długi, węglowy podjazd. Wiedziałem, że młodzi tego nie przepuszczą. Nie myliłem się, zawróciliśmy i zaczęło się "młócenie". Szanse były niewielkie bo nawierzchnia była wyjątkowo mało przyczepna a wyryte przez quady koleiny stawiały dodatkowy opór. Parę razy próbowali bez skutku, chociaż napierali z rozmachem.
Jackson wykonał lądowanie awaryjne. Dzień jak co dzień, rutyna. Zdziwiło mnie tylko, że zaczął wrzeszczeć. Przeraźliwie. Nie pamiętam, żeby kiedyś zachował się podobnie. Zastanowiło mnie to ale pomyślałem, że po prostu stłukł sobie dupę, wstanie i za chwilę znów będzie próbować. Zrobiło się gorąco kiedy wydarł się znowu. I to w taki sposób, że nie było już wątpliwości - są kłopoty.
Wołaliśmy do niego z dołu ale nie mówił o co chodzi. Tomek wskoczył na motor i za chwilę był przy nim.
Rozpierdolony palec! Jak bardzo rozpierdolony przekonałem się, kiedy spotkaliśmy się w połowie wjazdu. On po prostu uciął sobie dużą część kciuka! Tarcza tylnego hamulca zadziałała jak gilotyna...

Przez pierwsze chwile ciężko było się zebrać do konkretnego działania. Zaczęło się nerwowe szukanie brakującego kawałka palca. Jak igły w stogu siana...

Minuty uciekały a my w rozsypce. Nie mogłem nawet z rozmysłem dojść gdzie jest najbliższy szpital. W ogóle nie dogadywałem się z telefonem. Dał radę za to... Jacek, mimo, że widziałem jego "odjeżdżający" przez moment wzrok.
Był jednak wyjątkowo, jak na tą sytuację, opanowany. Więcej! Sam znalazł swoją zgubę - strzępy kciuka! I to gdzie! Zakleszczone przy piaście koła Huski!
Zaczęła się więc walka o ten cenny, ludzki "materiał". Przypadła mi rola człowieka, który ma doprowadzić ocalały skrawek do używalności. Tomcio tylko rzucił mi go na rękę i polewając wodą instruował:

- "Weź go tak trochę palcami... Trzeba zmyć ten brud!"

Nigdy nie czułem się tak... nie wiem jak. To była intymność bardzo dziwnego rodzaju, z jaką nie spotkałem się nigdy wcześniej. A myślałem, że mając dwójkę dzieci wiem coś o intymności... Człowiek uczy się całe życie...
Ostatecznie końcówkę wrzuciliśmy do butelki z wodą. Na zdrowy rozum był to jedyny sposób, żeby przetrzymać ją w miarę sprzyjających warunkach do zabiegu przyszycia.

Jacek uparł się, że sam da radę dojechać na "emergency". Dostał więc motor brata, z Reklusem, żeby mógł prowadzić jedną ręką. Mieliśmy przed sobą jakieś 5 minut drogi.

Dumnie brzmiące "Saint Catherine Medical Center" okazało się szpitalem - widmo. Budynki stały, z tym, że hulał po nich wiatr i rosły pajęczyny. Kartka na drzwiach informowała:
"Szpital w stanie bankructwa. Najbliższy otwarty szpital znajduje się w Pottsville, 15 mil stąd. Dziękujemy." 
Ameryka, kurwa jego mać! Tfu!

Dodzwonienie się na tym zadupiu po taksówkę ewidentnie nas przerosło. A raczej tak wymagające zadanie przerosło możliwości miejscowych "korporacji". Na szczęście spotkaliśmy na pobliskim parkingu babkę, która podjęła się kursu na dyżurkę do Pottsville. Nie sądzę, żebyśmy mieli możliwość ją odnaleźć i podziękować za ten gest. A szkoda.

Ogarnęliśmy się i część wróciła po auta a reszta została na miejscu z motocyklami. Jakieś dwie godziny potem "wparowaliśmy" na oddział do Jacka.

Chociaż widzieliśmy, że junior ma poważny uraz, to częściowo kamień spadł nam z serca. Był przynajmniej pod właściwą opieką i zachował całkiem dobry humor. Wydatnie pomógł mu w tym kolega "Głupi Jasio".

Jak już banda zeszła się koło jego łóżka, to "kwadrat" wyraźnie się ożywił. Ogólnie nie byliśmy w sprzyjającej sytuacji ale użalać się też nie miało sensu. Lepiej rozładować stres starym, dobrym, zbereźnym żartem albo świetnym pomysłem wartym wczorajszej kolacji ;).

W międzyczasie wyszedł na jaw nasz brak elementarnej wiedzy w zakresie transplantologii. Okazało się, że pieczołowicie piastowany koniuszek palucha Jacka wylądował w śmieciach. Jego reaktywacja była niemożliwa właśnie dlatego, że przez dłuższy czas był trzymany w wodzie. My proste chłopaki lodu ze sobą nie wozimy, niestety...
Nie dało się także namówić pani pielęgniarki na zrobienie takiego zatapianego w formalince souvenirku, choć nawiązaliśmy z nią dobry kontakt. Na osłodę pozostał fakt, że do "chorego" podążała już kaczuszka. Miejmy nadzieję, że w młodych, ładnych rączkach. Jemu też się coś od życia należy. Szczególnie teraz ;P.

Jacko został ale jechała już po niego karetka, którą miał być przetransportowany do innego ośrodka, gdzieś bliżej New Jersey. Czekamy na rozwinięcie akcji i happy end.

To był zajebiście wyczerpujący dzień ale pal go sześć. Oby najbliższy czas okazał się dla Jacia łaskawy.


w pierwszej wersji "organ"
miał podróżować w Tomciowej kieszeni
niby, że tylko w Polsce szpitale źle stoją, tak?
kicha jak skurczysyn
"rozkład jazdy"
relaksacyjne "moczenie"
obrządek
sesja zdjęciowa
barszcz
jak dobrze nad nim popracują to będzie jak nowy!

Jacuś, może nie będziesz już tak idealnie piękny jak wcześniej ale i tak wszyscy będziemy Cię kochać! ;)

----------------------------------------
AKTUALIZACJA:
Dziś rozmawiałem z Jackiem. Jest już w domu, czym jestem zaskoczony. Przeszedł operację podczas której skrócono palec o paznokieć, wstawiono w kość kciuka drut i doszczepiono skórę pobraną z innej części ciała. Mam nadzieję, że niczego nie pomieszałem...
Nie oznacza to jeszcze, że wszystkie kłopoty już poza nim ale dzień po dniu jego sytuacja będzie wychodzić na prostą.
Stawiam na szalę swoje własne problemy zdrowotne i piję za zdrowie Jacksona. Nie trwońcie empatii na bzdetne cele, dziś trzeba wspomóc kolegę. W najbliższym czasie wpadamy go pocieszyć, będę dzwonić.

opatrunek pooperacyjny
---------------------------------------
AKTUALIZACJA 19 października
Jacek był dziś na zmianie opatrunku w Allentown. Lekarz stwierdził, że wszystko gra i ma duże szanse na wygojenie rany zgodnie z planami. Pojawiły się jednak zapowiadane dziwne skutki uboczne przeszczepu skóry. Dotykając jednego palca czuje mrowienie w drugim, do tego po prostu będzie musiał się przyzwyczaić. Nie będzie też rekonstrukcji do pełnej długości kciuka. Ma być on troszkę krótszy a paznokieć będzie miniaturowy.
Mówią, że u stolarza nie użyczy wszystkich palców ale wychodzi na to, że i motocykliści nie są pod tym względem gorsi...

przed zabiegiem
(jak rozpłatany świniak)
po zabiegu
(jak Robocop...
a właściwie to może jak pirat,
bo ma charakterystyczny haczyk na końcu palucha)
---------------------------------------
AKTUALIZACJA 25 października
Jest coraz lepiej, Jacek powoli rozpoczyna rehabilitację. Lekarz zalecił aby zaczął ruszać palcami, co jeszcze nie za bardzo mu się udaje ze względu na ból. My zaleciliśmy przymiarkę do motocykla i to akurat wyszło z powodzeniem :).


----------------------------------------
AKTUALIZACJA 14 listopada
Parę dni temu Jacek przysłał zdjęcie na którym widać dłoń bez opatrunku. Jest jeszcze sporo strupów ale to normalne. Najgorsze, że jeszcze nie może ruszać palcami. Potrzeba czasu.

wkrótce wyjmą druty z kciuka